Przebieg czystki etnicznej na przykładzie zbrodni w Parośli 80 lat temu.

Informacje dotyczące zdarzeń na świecie, zagrożenia, sytuacje kryzysowe
Ramzan Szimanow
Posty: 2597
Rejestracja: czw 27 sty 2022, 10:49
Kontakt:

pn 23 cze 2025, 14:45

https://www.facebook.com/share/p/12LYsYwq6Fg/

Historia z końcówki tamtych wydarzeń.

,,Kazik otworzył zalakowaną kopertę. Dochodziła 21.
Kolejna wieś do wysiedlenia.
Westchnął głęboko.
Ile krwi wsiąkło w tę ziemię, ile jeszcze wsiąknie. Dwunastu żołnierzy chowano wczoraj w Baligrodzie.
Każdego znał osobiście, młodzi chłopcy, całe życie było przed nimi.
Podniósł słuchawkę telefonu i wezwał oficera dyżurnego.

– Jutro o trzeciej nad ranem wymarsz. Mamy eskortować wysiedlonych do punktu zbornego.

W powietrzu czuć było wiosnę.
Zimna noc nie napawała optymizmem.
Ruszyli w szyku bojowym.
Szpica czuwała na przedzie.
W okolicy roiło się od band UPA.
Około czwartej nad ranem dotarli na miejsce. Pomimo że był koniec kwietnia, ziąb dawał się we znaki.
Żołnierze otoczyli wieś.
Trzeba było mieć się na baczności.
Pod chałupami mogły znajdować się bunkry. Wokół mogły krążyć patrole.
W każdej chwili mogło dojść do walki.

W jednej z chat dostrzeżono niewielki poblask. Podejrzewano, że odbywa się tam narada członków UPA.
Nikt nie wstaje o tej godzinie i nie pali nikłego światła.
Z największą ostrożnością podchodzono pod chyże.
Do środka wpadli w trójkę, za nimi kolejni żołnierze.
To, co zobaczyli, odebrało im mowę.
Na łóżku leżała młoda dziewczyna.
Przy niej klęczała kobieta.
W rogu izby, przy świętym obrazie, paliły się świece...
Takiego obrotu sprawy nikt się nie spodziewał.

Kilka starszych kobiet, które szeptały jakieś niezrozumiałe słowa, odwróciło głowy.
Osoba, która klęczała przy łóżku, ani drgnęła. Dłuższą chwilę wszyscy stali w milczeniu. Domyślili się, że trafili na moment odejścia. Kazik w końcu przerwał ciszę.

– Bardzo mi przykro. Niestety, musicie się spakować. Będziecie wysiedleni.

Kobieta, która do tej pory wyglądała jak kamienny posąg, wstała.
Głos miała równy i stanowczy.

– Możesz mnie zabić, nigdzie się stąd nie ruszę. Moja córka umiera... Muszę ją pochować i tu zostanę.

Dopiero teraz Kazik podszedł do dziewczyny.
To, co zobaczył, wstrząsnęło nim do reszty. Ciało było czarne. Matka dziewczyny wybuchnęła spazmatycznym płaczem.

– Katowali ją na oczach całej wsi...

Złapał dziewczynę za rękę. Żyła.

– Sanitariusza! Biegiem!

Medyk podał dziewczynie morfinę. Po chwili przestała wydawać nieartykułowane dźwięki.

– Kapitanie, jest skatowana, ale jest szansa. Trzeba szybko do szpitala.

Kazik nakazał, by natychmiast podstawić wóz wyścielony sianem.
Bardzo ostrożnie przeniesiono dziewczynę.
W tym czasie jego zastępca dopytywał kobiet o szczegóły tego bestialstwa.

– Wzięli ją ci z lasu – zaczęła monolog jedna z kobiet. – Przymus, był łączniczką, została. Parę dni temu zgubiła meldunek. Uznali to za zdradę. Na oczach całej wsi...

Nie dokończyła. Zalała się łzami. Matka siadła obok woźnicy.
Kilku żołnierzy umiejscowiło się po bokach. Wozak powoził ostrożnie. Milczał jak grób.

Dojechali szczęśliwie do Cisnej.
Stamtąd wojskowa sanitarka odwiozła dziewczynę do szpitala.
Minęło kilka dni. Kazik cały czas myślał o tym, co się wydarzyło.
Przy pierwszej okazji postanowił dowiedzieć się o stan chorej.
Nie spodziewał się dobrych wieści.
Po drodze zakupił wiązankę kwiatów i znicz.
Nikt tak skatowany nie miał prawa przeżyć.

Na szpitalnym korytarzu spotkał znajomego doktora.
Jakież było jego zdziwienie, gdy dowiedział się, że pacjentka żyje.
Kilka godzin i byłoby po niej.
Operacja uratowała jej życie.
Jej matka przez trzy dni czuwała przy niej.
W końcu organizm nie wytrzymał i zemdlała.
Ale wszystko minęło.
Teraz leżą w jednej sali obok siebie.

Kazik biegł jak na skrzydłach.

– Żyje! Co za szczęście!

Wpadł do sali. Pielęgniarka ofuknęła go za brak fartucha.
Pomimo że minął tydzień, nieznajoma dziewczyna wyglądała strasznie. Całe ciało pokrywały krwisto-czarne plamy.

– Nazywam się Kazimierz – przedstawił się.

– Nina – wyszeptała dziewczyna.

Kazik wstawił kwiaty do dzbanka z wodą. Dziewczyna odwdzięczyła się uśmiechem. Znicze zapalił w drodze powrotnej – na cmentarzu swemu przyjacielowi, który poległ w ostatniej walce.

Wrócił do koszar. Wiosna za oknami zakrywała blizny bieszczadzkiej ziemi.
Ci, którzy byli panami życia i śmierci, w większości zostali ujęci lub zbiegli za granicę.
W lasach działały jeszcze kilkuosobowe oddziały próbujące siać terror.
Czas nie leczy ran, a tylko je zabliźnia.

Kazik miał dość munduru.
Gdy tylko nadarzyła się okazja, przeszedł do cywila.
Został szefem zaopatrzenia w spółdzielni.
Nie była to łatwa praca.
Ciągle coś się psuło i nawalało.
Czasem miał wrażenie, że ktoś celowo sabotuje pracę.
Często wracał myślami do tego, co było. Rozmyślał o Ninie.
Ponad pół roku spędziła w szpitalu.
Odwiedzał ją regularnie.
Po wyjściu nie spotkali się już nigdy. Gdzie żyje, co porabia? Ta myśl nurtowała go coraz bardziej.

Litr bimbru pomógł uzyskać informacje.
Matka Niny była Łemkinią – deportowano je na Ziemie Zachodnie w okolicach Legnicy.
Kazik postanowił wziąć urlop i odszukać dziewczynę.

Podróż zajęła mu trzy dni. Późnym popołudniem zobaczył Ninę. Szła z wiadrem wody do obory. Poczekał, aż wyjdzie.
Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie. Nina rzuciła się Kazikowi na szyję.

– Wiedziałam, że mnie odnajdziesz. Modliłam się o to każdego wieczoru.

Do późnych godzin nocnych słuchał opowieści. Przed położeniem się spać, Ninę czekała jeszcze jedna niespodzianka.
Kazik z kieszeni wyciągnął zaręczynowy pierścionek. Kolejne łzy szczęścia popłynęły po stole.

Rankiem uzgodniono szczegóły. Po ślubie wracają w Bieszczady. Mamę zabierają ze sobą. Po miesiącu wracali do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. Mama Niny strasznie przeżyła powrót – wróciły wspomnienia.
Odeszła po miesiącu. Spoczęła tam, gdzie się urodziła.

Nina dostała pracę jako ekspedientka. Pewnego dnia wróciła cała roztrzęsiona.

– W sklepie był człowiek... Jestem pewna, że to jeden z tych, którzy mnie katowali. Nie miał jednego oka i na twarzy miał bliznę.

– Poznał cię?

– Nie wiem. Na dworze szarzało, a w sklepie panował już półmrok. Przyszedł przed samym zamknięciem.

Kazik nie namyślał się ani chwili.

– Trzeba na posterunek do Władka. Jeszcze trochę tego bandziorstwa po lasach zostało.

Nina złożyła zeznania. Komendant obiecał pomóc. Minęło kilka tygodni.
Późna jesień była zimna i deszczowa. Nina zamykała sklep, gdy poczuła lufę pistoletu przyłożoną do pleców.

– Nie zdechłaś wtedy? Zdechniesz teraz – usłyszała.

Odwróciła się gwałtownie. Tak, to był ten sam żandarm, który ją katował.
Zamknęła oczy. Padł strzał. Nie czuła bólu. Usłyszała upadające ciało. Zza węgła wychylił się człowiek po cywilnemu.

– Proszę się nie bać. Jestem milicjantem. Pani aniołem stróżem.

Żandarm miał przy sobie kilka dokumentów, każdy na inne nazwisko.
Pod ubraniem zaszyte kosztowności i dolary. Nina nigdy nie odwiedziła wsi, w której się urodziła. Wspomnienia i przeżycia były zbyt traumatyczne.

Przez całe życie pracowała z Kazikiem, by pewnego dnia odejść. Pozostała w tej ziemi, gdzie się urodziła i gdzie los skierował ją ponownie."
Ramzan Szimanow
Posty: 2597
Rejestracja: czw 27 sty 2022, 10:49
Kontakt:

sob 23 sie 2025, 15:20

https://www.facebook.com/share/p/1At7y47mfM/

O kojarzących się z standardami afrykańskich watażków metodami poboru do UPA.
Szacuje się że w czasie II wś OUN-UPA zabiła też ponad 50 tys etnicznych ukraińców.
Tego typu organizacje często prowadzą przymusowy zaciąg mięsa armatniego którego użycie pozwala im zaoszczędzić strat wśród bardziej zindoktrynowanych bojowników.
Jest jedno z realnych zagrożeń nawet jak jesteśmy z ,,właściwej" grupy etnicznej takiej bandy.

"Nie możemy nie zwracać uwagi i na takie fakty.
23 sierpnia 1944 roku w Uhorsku koło Krzemieńca na Ukrainie jeden z Ukraińców ostrzegł rodzinę Polaka Władysława Meduny o planowanym przez UPA napadzie.
Dzięki temu ostrzeżeniu polska rodzina, uciekając uniknęła śmierci.
Inny los spotkał Ukraińca, którego banderowcy powiesili na środku wsi z kartką o treści " Za zdradę narodu ukraińskiego".
W uzupełnieniu dodaję treść listu innego zamieszkałego na Florydzie Ukraińca Mychajło Seńkiwa do redakcji warszawskiego " Naszego Słowa":
"W mojej pamięci utrwalił się obraz poboru "ochotników" do UPA.
W nocy, w miejscowości mego urodzenia, idąc od domu do domu, nabrali ze stu mężczyzn w wieku średnim i młodych.
Wszystkich ich zaprowadzili do lasu, wyszykowali w szereg i zapytali: "kto chce wracać do domu?"
Piętnastu nieszczęsnych biedaków podniosło ręke. Im nakazano kopać rowy, w których też ich postrzelali i przykryli zabitych ziemia.
Wśród zabitych było dwóch moich ciotecznych braci."
Zdjęcie przedstawia kadr z filmu "Ogniomistrz Kaleń". Na pierwszym planie Leon Niemczyk."
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
Ramzan Szimanow
Posty: 2597
Rejestracja: czw 27 sty 2022, 10:49
Kontakt:

pt 05 wrz 2025, 13:12

Za profilem https://www.facebook.com/share/p/1Ao9XgPgn1/

,,Jadwiga miała dwadzieścia lat, gdy świat, jaki znała, rozpadł się na kawałki.
Mieszkała w małej wiosce w Bieszczadach, wśród gęstych lasów i malowniczych dolin, które wydawały się tak spokojne i wieczne. Jednak tamtej nocy cisza pękła – spokój ustąpił miejsca krzykom, płomieniom i śmierci.

Ogień rozświetlił niebo, a dym gryzł w gardło. Ludzie krzyczeli, biegali w popłochu, szukając ratunku.
Jadwiga patrzyła z przerażeniem, jak oprawcy bestialsko mordowali jej rodzinę.
Matka została zakłuta bagnetami, próbując osłonić najmłodszego brata, który płakał w jej ramionach.
Chwilę później chłopiec zginął – jeden z napastników roztrzaskał mu głowę kolbą karabinu.
Starsza siostra próbowała uciec, ale dopadli ją na progu domu. Śmiali się, zanim poderżnęli jej gardło.

Jadwiga została schwytana. Ciągnęli ją w stronę pniaka, gdzie miała zostać ścięta.
Przycisnęli jej głowę do drewna, a kat uniósł siekierę.
Zamknęła oczy, modląc się nie o życie, lecz o szybki koniec.

I wtedy rozległ się dziki krzyk.
Kat upadł z widłami wbitymi w plecy – to jej ojciec, półżywy, zakrwawiony, ostatkiem sił rzucił się na zbrodniarza.
Wokół wybuchł chaos.
Ojciec chwycił Jadwigę i pchnął ją w stronę lasu.

– Biegnij! Nie oglądaj się! – krzyknął.

Biegła, choć serce pękało jej z bólu.
W uszach miała jeszcze krzyk ojca i odgłosy ciosów, ale nie mogła się zatrzymać.
Chciała żyć.

Opadła na kolana w gęstwinie, ledwie łapiąc oddech.
Wtedy zza krzaków wyszła starsza kobieta w znoszonej chuście.
Spojrzała na nią ciepło, podała rękę i szepnęła:

– Chodź, dziecko.

Kobieta miała na imię Hanna.
Mieszkała samotnie na skraju lasu.
Opatrzyła Jadwigę, nakarmiła, dała dach nad głową.
Nauczyła ją, jak rozpoznawać jadalne rośliny. Dzięki niej dziewczyna odzyskała odrobinę nadziei.

Pewnego dnia z lasu wyszli banderowcy.
Hanna kazała Jadwidze uciekać tylnymi drzwiami i nie oglądać się za siebie.
Posłuchała – w lesie usłyszała krzyk.
Hannę powiesili na drzewie.
To wspomnienie już nigdy jej nie opuściło.

Z czasem dotarła do polskich partyzantów.
Tam przyjęła pseudonim „Arnika”.
Opiekowała się rannymi, przenosiła meldunki, pomagała w kuchni.

Po wojnie Jadwiga została sama, bez rodziny i swojego miejsca.
Nowy dom znalazła na Pomorzu.
Wstąpiła do Związku Harcerstwa Polskiego i związała z nim na całe życie.
Organizowała drużyny, prowadziła zbiórki, uczyła miłości do ojczyzny, odpowiedzialności i służby.

Na Pomorzu, gdzie się osiedliła, wychowała całe pokolenia młodzieży.

Dopiero w latach dziewięćdziesiątych, gdy zaczęto mówić głośno o zbrodniach UPA, zdecydowała się na publiczny wywiad.
W radiowym reportażu opowiadała bez patosu. Mówiła o matce, która osłoniła brata, o siostrze, której nie zdążyła uściskać w dniu jej urodzin.
O ojcu z widłami w dłoniach.
O Hannie, która dała jej drugie życie.

Jadwiga była już wiekowa a jednak przyjechała jeszcze raz w Bieszczady.
Stanęła na wzgórzu, patrząc na dolinę, gdzie kiedyś mieszkała.
Milczała długo, jakby rozmawiała z tymi, którzy odeszli.
Czuła, że to jej ostatnie pożegnanie z tym miejscem.

Potem wróciła na Pomorze – tam, gdzie prowadziła drużyny i gdzie stworzyła swój nowy dom.
Jakby wiedziała, że niedługo odejdzie.
Ułożyła starannie swoje rzeczy , napisała kilka listów...

Zasnęła spokojnie, we własnym pokoju.
Na stoliku obok leżał medalik i krzyż harcerski.

Na jej pogrzeb przyszły tłumy.
Byli dawni wychowankowie – już dorośli, z dziećmi, które przyprowadzili, by pokazać im, komu zawdzięczają swoje wychowanie.
Byli sąsiedzi, znajomi, całe drużyny harcerskie. Cmentarz wypełnił się sztandarami, proporcami, mundurami.

Trumna przykryta była suknem z lilijką harcerską.
Obok leżał jej stary plecak, finka i chusta – symbole służby, której była wierna do końca życia.
Przy trumnie harcerze pełnili wartę honorową ze świecami w dłoniach.

Orszak wyruszył spod kościoła w ciszy.

Gdy zbliżali się do grobu, rozbrzmiała pieśń:

„Płonie ognisko i szumią knieje…”

Śpiewały ją setki gardeł, niosąc słowa przez cmentarz.
A gdy doszli do fragmentu o obrońcach naszych polskich granic – rozległ się jeden, głęboki szloch.
Tak, jakby całe jej życie, cały ból, ofiara Jadzi i pamięć o niej, zamknęły się w tym jednym zdaniu.

Trumnę opuszczono do grobu.
Harcerze stali na baczność, salutując.
A potem, jak zawsze, padło słowo, które towarzyszyło jej całe życie:

– Czuwaj!

Na prostym krzyżu, prócz imienia i nazwiska, wyryto sentencję:

„Przetrwała piekło, by dawać świadectwo.”
Ramzan Szimanow
Posty: 2597
Rejestracja: czw 27 sty 2022, 10:49
Kontakt:

sob 27 wrz 2025, 14:48

Za https://www.facebook.com/share/p/1GnGobyxKj/

Tekst Jędrusia Ciupagi za którego publikacje poleciało jego konto na fb.
Przywrócone po odwołaniu.
Ale i tak sporo to świadczy.
Temat Rusinów którzy przeciwstawiali się banderowcom jest dla pogrobowców upa bardzo niewygodny.

,,W historii Bieszczadów zapisano wiele dramatów — wysiedlenia, pożogi, bratobójcze walki.
Ale są też ludzie, których imiona nie pojawiają się na tablicach pamiątkowych.
Ludzie, którzy w czasach pogardy wybrali człowieczeństwo.
Którzy nie pytali o narodowość, zanim podali rękę.
Którzy wiedzieli, że za dobro można zapłacić najwyższą cenę — i mimo to nie cofnęli się ani o krok.
Bo historia, która pomija sprawiedliwych, nie jest historią — jest wyborem wygodnych narracji.

Niech ten tekst będzie głosem dla tych, którym go odebrano.
Niech będzie śladem po tych, których uczciwość nie pasowała do żadnej wersji.
Niech będzie przypomnieniem, że nawet wśród morza nienawiści można było pozostać człowiekiem.

Zima 1946 roku.
Wieś Buk, niedaleko Cisnej.
Śnieg skrzypi pod butami, a wokół panuje cisza, która nie wróży nic dobrego.
Ludzie siedzą w domach, boją się wyjść.
Wtedy do wsi wchodzi uzbrojony oddział UPA. Przyszli po jedzenie.
Idą prosto do domu sołtysa, Pawła Owsianika.

Paweł wychodzi im naprzeciw.
Spokojny, jakby wiedział, co go czeka.
Żądają wszystkiego: mięsa, mąki, ziarna.
Paweł mówi „nie”. Mówi, że dzieci są głodne, że ludzie nie mają już nic. Ale oni nie słuchają.

Związali go. Kazali zebrać się mieszkańcom. Chcieli, żeby wszyscy patrzyli, co się dzieje z tymi, którzy się sprzeciwiają.
Jeden z nich zarzucił sznur na drzewo.
Wtedy żona Pawła zabrała dzieci do piwnicy. Nie chciała, żeby patrzyły.

W ostatniej chwili zjawia się patrol milicji z Cisnej dowodzony przez Władysława Błachuta. Strzały, krótka walka.
UPA ucieka do lasu. Paweł zostaje uratowany. Milicjanci pomagają rodzinie spakować się na sanie.
Zboże, pierzyny, dzieci. Paweł siedzi z tyłu, milczy.
Po kilkudziesięciu minutach docierają do Cisnej, na posterunek.

Ale spokój nie trwa długo.

Kilka tygodni później UPA wraca.
Tym razem nocą. Atakują Cisnę. Złapali Pawła. Nie zabili go od razu.
Torturowali go w chałupie.
Bili, rozcinali skórę, złamali żebra, wydłubali oczy.
Na końcu poderżnęli gardło. Ciało porzucono na śniegu.

Tego samego dnia zginął Panasiuk – Ukrainiec, Rusin.
Mieszkał w Cisnej. Nie popierał UPA.
Pomagał milicji.
Próbował ratować sąsiadów. Złapali go po zmroku.
Przypalali ciało rozgrzanym żelazem, zmiażdżyli szczękę, powiesili go do góry nogami w starej stodole.
Jego krew zamarzła na deskach...

Brat Panasiuka – Hryćko – wcześniej ostrzegł posterunek.
Dzięki niemu kilkunastu ludzi przeżyło.
Potem zniknął.
Nikt nie wie, co się z nim stało.

Dziś nikt o nich nie mówi.

Sprawiedliwi Rusini – tacy jak Owsianik,Panasiuk i Hryćko – zostali wymazani z historii.
Nie pasują do żadnej wersji.

Nie mają grobów. Nie mają ulic. Nie mają pomników.

Jakby ich uczciwość była pomyłką.

Nie zostawili po sobie nic prócz milczenia. Czasem ktoś jeszcze szepnie:
– Był taki Panasiuk… dobry człowiek.
I zaraz się odwraca. Bo pamiętać – to znaczy zadrzeć z historią.

A jeśli nawet o sprawiedliwych boimy się mówić — to znaczy, że zwyciężył strach.

Może przyjdzie taki dzień, że obok tablic na wysiedlonych wsiach – z napisami:
„Wysiedlonym, wypędzonym, pamięci naszych ojców” –
pojawi się jeszcze jedna linijka:

„Sprawiedliwym mieszkańcom tych ziem, którzy wśród morza nienawiści ponieśli śmierć z rąk ukraińskich nacjonalistów.”"
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
Ramzan Szimanow
Posty: 2597
Rejestracja: czw 27 sty 2022, 10:49
Kontakt:

sob 27 wrz 2025, 14:59

https://www.facebook.com/share/p/1FdD4Ymg4L/

Również z profilu Jędrka Ciupagi.
Wrzucam żeby nie zaginęło na fb.


,,Kiedy opublikowałem tekst o zjawie w cerkwi, odezwał się pan Dominik.
Nie z opowieścią o duchach, lecz z czymś cięższym.

Było lato 1945 roku. Słońce stało wysoko, liście buków szeleściły leniwie w ciepłym wietrze. Wioska przy granicy — niewielka, ledwie kilkanaście chat — tonęła w pozornej ciszy, przerywanej czasem przez odgłos kopyt lub odległy huk wystrzału.
Taki to był czas: człowiek nie pytał, kto zginął.

Olha była córką popa. Ojciec wychował ją w lęku przed grzechem i lojalności wobec UPA.
To nie była zwykła religia.
To była wiara spleciona z ideologią, która mówiła: „Miłość do narodu ponad wszystko, nawet ponad rodzinę”.

Janek był inny. Polak, syn stolarza, rówieśnik Olhi. Spotykali się przy starej jodle w lesie.

Wiedzieli, że ich miłość będzie trudna.
Ona — Rusinka, córka fanatyka. On — Polak, wróg ideologii jej ojca.
Ale za wszelką cenę pragnęli być razem.

O wszystkim dowiedział się jeden z braci Olhi — podejrzliwy, gorliwy młody żołnierz UPA.
O wszystkim opowiedział ojcu.
Ale on nie zareagował od razu.
Modlił się.
Mówił do ikon.
Potem kazał ich śledzić.

Złapali ich nocą, w chacie pod lasem, gdzie planowali przedostać się na południe.
Nie było szans na ratunek. Olha tylko przytuliła się do Janka, zanim ich rozdzielono. „Zabiją nas razem,” powiedziała cicho.
Janek skinął głową.

Zabrano ich do lasu. W miejsce, gdzie wcześniej UPA wykonywała wyroki na „zdrajcach”.

Na polanie pachnącej ziołami zebrało się sześciu ludzi.
Wszyscy w mundurach.
I on — pop. Stał z krzyżem w dłoni.
Milczał.

— „Zhańbiłaś krew,” powiedział w końcu do córki.
— „Zhańbiłam ją, kochając człowieka?” — zapytała.

Milczał.

Janek spojrzał mu w oczy.
— „Nie zabijesz jej, bo jest twoją córką.”

Pop spojrzał na niego chłodno.
— „Właśnie dlatego ją zabiję.”

Olha nie płakała. Stanęła przy Janku.
Ich dłonie splotły się ostatni raz.

Padły dwa strzały.

Z krzaków wszystko widział mały chłopiec.
Syn miejscowego leśnika.
Ukryty, drżał jak liść, ale patrzył — i zapamiętał. Zobaczył, jak Olha i Janek upadają razem.
Jak ziemia chłonie ich krew.
Jak ojciec dziewczyny stoi nieruchomo, z pustym wzrokiem, jakby Bóg właśnie go opuścił.

Po wszystkim ciała zakopano. Nikt nie zapalił znicza. Nikt nie odmówił modlitwy.

Chłopiec nikomu nie powiedział... Ale przez całe życie nosił w sobie obraz tych dwojga — młodych, odważnych ludzi.

Przez dziesiątki lat, w rocznicę ich śmierci, zostawiał na bezimiennej mogile dwa białe kwiaty.
Jeden dla niej. Jeden dla niego.

Nie szukałem niczego szczególnego.
Chciałem tylko odpocząć od zgiełku, od ludzi. Zboczyłem ze szlaku, kierując się bardziej ciszą niż mapą. I wtedy go zobaczyłem.

Starszy człowiek klęczał przy mogile.
Porosła paprociami, skromna, niemal niewidoczna. Na jej środku położone — dwa białe kwiaty.

Zapytałem, czy to grób rodziny.
Spojrzał przed siebie, długo milczał, a potem powiedział:

— „Niezupełnie. To grób tych, których nikt już nie pamięta. Poza mną”.

Usiedliśmy razem. Opowiedział mi historię Olhi i Janka. O tym, jak miłość potrafi być silniejsza niż strach.

Nie prosił, bym ją spisał.
Ale kiedy odszedłem, wiedziałem, że nie mogę jej zatrzymać tylko dla siebie.

Przez lata nie mówiłem o tym nikomu.
Dlatego dziś dzielę się tą historią z Tobą. Spisałem kolejną ludzką tragedię — historię, którą trzydzieści lat temu powierzono przypadkowemu człowiekowi.
Ile bezimiennych grobów kryją bieszczadzkie lasy?
Ile opowieści zaginęło na zawsze w ciszy Chryszczatej, po której wędrował pan Dominik? Te góry noszą w sobie więcej bólu, niż potrafimy unieść."
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
Ramzan Szimanow
Posty: 2597
Rejestracja: czw 27 sty 2022, 10:49
Kontakt:

sob 27 wrz 2025, 15:15

Kolejna ciekawostka z wyżej wymienionego profilu. Historia wsi Terka.

"Terka – malownicza wieś z krwawą historią

17 września 1944 roku do Terki wkroczyły trzy sotnie Ukraińskiej Powstańczej Armii.
Wieś, do tej pory żyjąca w napięciu wojennego czasu, stała się miejscem stacjonowania banderowców.
Od razu przystąpiono do działań – na polskich domach rozwieszano obwieszczenia.
W imieniu tzw. „sądu wojennego” nakazano, aby wszyscy Polacy od 14. roku życia stawili się na zebranie w szkole.
Groźba była jasna: kto nie wykona rozkazu, zostanie rozstrzelany.

Zgromadzenie w budynku szkoły budziło w mieszkańcach grozę.
Wszyscy byli przekonani, że to preludium do masakry.
Po pewnym czasie na salę wszedł banderowski sotnik, a wraz z nim miejscowy pop.
Obaj rozmawiali przyciszonym głosem.
Treści ich rozmowy nikt nie poznał, ale po dłuższej chwili pop opuścił budynek.
Wtedy sotnik ogłosił, że wszyscy mogą wracać do domów – z wyjątkiem trzech osób, które zatrzymano. Byli to:

Franciszek Bogacki, syn Michała,

Franciszek Bogacki, syn Józefa,

Maria Gankiewicz, żona Franciszka, polskiego partyzanta.

Zaczęły się brutalne przesłuchania.
Sotnik pytał o kontakty z partyzantką i rozkazy przekazywane z lasu przez Franciszka Gankiewicza.
Gdy nie uzyskał odpowiedzi, która by go zadowoliła, całą trójkę zamknięto w piwnicy. Potem kolejno wyciągano ich na dalsze przesłuchania – tym razem połączone z okrutnym biciem kijami.
Katowani do nieprzytomności, półżywi zostali porzuceni w piwnicy.
Przeżyli, ale zdrowie utracili na zawsze.

Franciszek Gankiewicz wspominał później:

„Wielu było przekonanych, że to ich ostatnia chwila w życiu. (…) Banderowcy bili całą trójkę do nieprzytomności.
Półmartwych pozostawiono w piwnicy.
Wszyscy ocaleli, ale zdrowie stracili na zawsze. Być może oprawcy sądzili, że nikt z nas nie przeżyje.”

Dlaczego jednak Polacy w Terce nie zostali wymordowani tego dnia?

Odpowiedź tkwi w kulisach rozmowy sotnika z popem.
Jak później ustalono, pop został wcześniej ostrzeżony przez Mikołaja Kunickiego, dowódcę polskiego oddziału partyzanckiego, działającego w rejonie.
Kunicki jasno zapowiedział: jeśli UPA dokona rzezi Polaków w Terce, jego ludzie dokonają odwetu na ludności ukraińskiej w tej lub sąsiednich wsiach.
To właśnie ta groźba sprawiła, że duchowny interweniował u sotnika.
Dzięki temu wielu Polakom udało się ocalić życie.

Tak zaczynały się krwawe rządy UPA na ziemi bieszczadzkiej – od zastraszania, przez bicie i tortury, po mordy i spalenia całych wsi."

I dalszy ciąg. Już z lata 1946 roku.

,,Nienawiść zawsze budziła zło.
Tak było i w Bieszczadach — wojna i ideologia odarły ludzi z człowieczeństwa.
To, co wydarzyło się w Terce, od lat podlega różnym interpretacjom i bywa wykorzystywane do wybielania zbrodni popełnianych przez sotnie UPA.
Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę hasło „zbrodnia w Terce”, by zostać zalanym falą artykułów, w których trudno doszukać się, kto naprawdę doprowadził do tragedii tej miejscowości.
Manipulując faktami, pomija się prawdziwych sprawców i ich motywy. Terka — malowniczo położona bieszczadzka wieś, dziś w sezonie tętniąca życiem — kryje w sobie dramatyczną przeszłość.

Co wydarzyło się tu w lipcu 1946 roku.
W sieci krąży wiele relacji mówiących o „mordzie dokonanym na mieszkańcach Terki przez Wojsko Polskie”, ale wiele z tych opisów ma charakter jednostronny i pominął istotne fakty, które zmieniają pełny obraz zdarzeń.
Aby rzetelnie poznać historię tej tragedii, trzeba cofnąć się w czasie — sięgnąć po kontekst przedwojenny, relacje międzysąsiedzkie, działalność oddziałów oraz mechanizmy represji i odwetu, które zrodziły dramatyczne decyzje i akty przemocy.

Dopiero w takim szerszym ujęciu można rzetelnie ocenić przyczyny i skutki lipcowych wydarzeń w Terce.
Relacje między Polakami a Rusinami w Terce przez długi czas układały się poprawnie.
W 1911 roku wspólnymi siłami wybudowano we wsi cerkiew.
Napięcia pojawiły się dopiero po objęciu parafii przez ks. Józefa Kecuna, który zaczął rozbudzać ukraińską świadomość narodową.
To on zabronił Polakom korzystania z cerkwi i odmówił pochówku jednej z mieszkanek.

W 1937 roku probostwo objął ks. Lew Salwycki. Doprowadził do jeszcze większego zaognienia stosunków między mieszkańcami wsi.
W 1944 roku sotnie UPA przystąpiły do czystek etnicznych w Bieszczadach – polała się krew, płonęły domy.
W odpowiedzi powstawały polskie oddziały samoobrony.
Dowódcą jednego z nich został Józef Pawłusiewicz (warto sięgnąć do jego wspomnień zawartych w książce Na dnie jeziora).
Do oddziału z Terki wstąpili m.in. Franciszek Gankiewicz i jego syn Władek.

W tym samym czasie bojówki OUN–UPA często stacjonowały w Terce, pobierając od mieszkańców stały kontyngent żywności.
1 lipca 1946 roku w Wołkowyi zakwaterowano 36 Komendę Oddziału WOP pod dowództwem kpt. Stanisława Dudy.
Jego zastępcą był kpt. Lucjan Zubert.
Większość żołnierzy pochodziła z Kresów Wschodnich – wielu straciło tam rodziny w czasie „Rzezi Wołyńskiej”. 5 maja 1946 roku podjęto pierwszą próbę wysiedlenia mieszkańców Terki.
Akcja zakończyła się fiaskiem – osoby przeznaczone do wyjazdu ukryły się w lasach, a w domach pozostali jedynie niedołężni starcy. Kilka tygodni później, 5 lipca, sotnia UPA uprowadziła pięciu mieszkańców Terki: Jana Gankiewicza, Michała Łoszyicę, Jerzego Łoszyicę, Iwana Drozda i Dimitra Mastylaka.

Czterech z nich figurowało w dokumentach SB OUN jako donosiciele i zdrajcy.
Warto dodać, że rodzina Łoszyiców miała skomplikowaną sytuację narodowościową. Michał i jego syn Jurko figurowali jako Polacy, reszta rodziny jako Ukraińcy.
Hryhorij (Hryć) Łoszyica, urodzony w 1928 roku, ochrzczony w obrządku wschodnim, był uznawany za Ukraińca.
Świadkowie zeznali, że w czasie wojny kolaborował z Niemcami.

Po wojnie pracował dorywczo w milicji w Lesku, następnie wstąpił do PZPR, a od końca maja 1946 roku służył w oddziale WOP w Wołkowyi. Hryć Łoszyica został wykorzystany jako informator przeciw ukraińskiemu podziemiu. Gdy UPA porwała jego ojca i brata, próbował ratować ich życie.
To on nakłaniał dowództwo WOP do wzięcia zakładników z Terki.
Przez dwa dni kpt. Duda nie podejmował żadnych kroków.

Gdy został wezwany do Przemyśla, dowództwo przejął kpt. Zubert.
Jak niespełna 18-letni chłopiec – Hryć Łoszyica – zdołał przekonać do akcji oficera Wojska Polskiego, pozostaje tajemnicą.
Być może wpływ na to miał nocny atak sotni na posterunek WOP w nocy z 5 na 6 lipca.
Zubert wyznaczył 30 żołnierzy do przeprowadzenia operacji.
W nocy wojsko otoczyło wieś. Hryć, ubrany w polski mundur, wybrał zakładników – byli to ludzie, którzy w większości mieli powiązania z UPA oraz ich rodziny.
W sumie z Terki wyprowadzono 43 osoby. Żołnierze eskortowali ich niechętnie, wręcz sabotując rozkazy.
W trakcie marszu uciekła około 1/4 zakładników.

7 lipca WOP wystosował list do UPA, żądając uwolnienia porwanych.
Odpowiedź przyszła szybko.
Ciała Jana Gankiewicza i Michała Łoszyicy, potwornie okaleczone, zawisły na drzewach w centrum wsi.
Na zwłokach zawieszono kartki z napisem: „Za zdradę Ukrainy”.
Następnego dnia wiadomość dotarła do Wołkowyi.
Zapadła decyzja o rozstrzelaniu zakładników. 8 lipca sznur ludzi poprowadzono w stronę domu Michała Drozda.
Hryć Łoszyica przez cały czas podżegał do egzekucji.
Do wykonania wyroku zgłosiło się dwóch żołnierzy – obaj stracili swoje rodziny na Wołyniu z rąk UPA.
Otworzyli ogień do zakładników, wrzucili granaty do środka, a następnie podpalili chałupę.
Wasyl Soniak był jedynym ocalałym – zdołał uciec z płonącego domu.

Następnego dnia do Terki przybył starosta leski, Tadeusz Pawłusiewicz, dawny członek samoobrony.
Złożył skargę do wojewody rzeszowskiego na żołnierzy WOP, którzy dopuścili się zbrodni.
9 lipca miejscowi Polacy dostali rozkaz pochowania ciał.
Ofiary spoczęły we wspólnej mogile na cmentarzu w Terce.
Dopiero w 1999 roku Związek Ukraińców w Polsce złożył wniosek o ponowne śledztwo. Ustalono, że głównym odpowiedzialnym był Hryć (Grzegorz) Łoszyica, który wcześniej sfałszował swój akt urodzenia, odcinając się od ukraińskich korzeni.
Niestety, w chwili prowadzenia śledztwa Łoszyica już nie żył. Zarzuty postawiono jeszcze dwóm żołnierzom, ale winy nie udowodniono."
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Scenariusze zagrożeń”