Przebieg czystki etnicznej na przykładzie zbrodni w Parośli 80 lat temu.

Informacje dotyczące zdarzeń na świecie, zagrożenia, sytuacje kryzysowe
Ramzan Szimanow
Posty: 2538
Rejestracja: czw 27 sty 2022, 10:49
Kontakt:

śr 15 lut 2023, 01:31

80 lat temu...
Wsi spokojna, wsi wesoła - chciałoby się rzec, patrząc na poniższy pejzażyk.
Trudno bowiem domyślić się, że ta urokliwa miejscowość stała się osiem dekad temu miejscem horroru, jakiego nie wyobrażał sobie żaden reżyser.
Poranek 9 lutego 1943 roku był mroźnym dniem.
Okolicę przysypał śnieg, zdobił też, niczym czapkami, strzechy wiejskich chat.
I choć leniwie wstawało słońce, to mało który gospodarz w kolonii Parośla Pierwsza nieopodal Antonówki koło Sarn chodził po obejściu.
Gdyby jednak jakiś wyszedł, zauważyłby kroczącą po głównej drodze zbieraninę uzbrojonych mężczyzn w kożuchach i skórzanych płaszczach.
Wyglądali bardzo pstrokato i osobliwie.
Niektórzy tylko mieli buty, inni zaś szyte z łyka łapcie.
Niewielu miało jakieś umundurowanie.
Tak samo uzbrojenie: mało miało karabiny. Większość trzymała obrzyny, dubeltówki, a głównie - noże, siekiery za pasami.
Zaczęli chodzić od domu do domu i łomotać w drzwi, budząc mieszkańców.
Do każdej chałupy weszło po pięciu, sześciu.
Zablokowali też drogę i zatrzymywali każdego przejeżdżającego chłopa.
Przedstawili się jako sowieccy partyzanci i zażądali jedzenia.
Zaczęli też przeszukiwać obejścia, a wobec opornych byli agresywni.
Cóż było zrobić! Parośla - duża, bogata kolonia, zamożni gospodarze - przywykła już do tego, że miewała takich gości, wiecznie głodnych i spragnionych po ''walce z faszyzmem''.
Kobiety zaczęły wypiekać chleb, mężczyźni wyciągali słoninę i gorzałkę, by poczęstować przybyszów. Część nieznajomych poszła spać.
Napięcie opadło i gdy ''leśni'' się najedli i odpoczęli, zdawało się, że lada moment odejdą.
Nim jednak to zrobili, zaczęli mówić swoim gospodarzom, że ich kolonia jest zagrożona przez Niemców. Że Niemcy powywieszają mieszkańców za pomoc partyzantom.
Najlepiej będzie, jeśli Polacy dadzą się związać, wtedy unikną niemieckiej kary.
Mieszkańcy kolonii zgodzili się - zdarzało się już wcześniej, że sowieccy partyzanci przywiązywali do drzew polskich chłopów, by Niemcy nie robili im krzywdy.
Mieszkańcy wsi posłusznie położyli się na podłogach domostw i dali skrępować się grubymi powrozami.
Jednak ''partyzanci'' wcale nie wychodzili.
Sięgnęli wtenczas do swych pasów i wyciągnęli zza nich siekiery i noże.
To, co nastąpiło chwilę później, przypominało najmroczniejszy z koszmarów.
''Sowieccy partyzanci'' stanęli nad skrępowanymi ludźmi i zaczęli rąbać ich siekierami.
Jak drewno, albo jak zwierzęta. Dorosłych ostrzami, dzieci obuchami.
Innym podrzynano gardła nożami. Nikt nie strzelał do ofiar.
We wsi podniósł się rozdzierający krzyk szamoczących się ludzi, na których oczach bestialsko mordowano bliskich. Towarzyszył mu płacz dzieci i straszne rzężenie konających.
Podłogi i ściany spływały krwią.
Mordercy nie mieli dla nikogo litości: mordowali mężczyzn, kobiety, starców. I dzieci, bardzo dużo dzieci. Nie okazali sumienia nawet niemowlętom, mordując je w kołyskach.
Gdy skończyli, splądrowali zabudowania i urządzili sobie upiorną libację, po czym odjechali z wymarłej - dosłownie - kolonii...
* * *
Powyższa historia nie jest dziełem wyobraźni.
To wydarzenie miało miejsce naprawdę i było tylko początkiem tego, co nazywamy dzisiaj Ludobójstwem Wołyńskim - bestialską rzezią Polaków na Kresach, dokonaną przez Ukraińską Powstańczą Armię.
Sprawcami tej makabrycznej zbrodni była I. sotnia UPA, dowodzona przez Hryhorija Perehijniaka ps. ''Dowbeszka-Korobka''.
Perehijniak urodził się w 1910 roku w Urhynowie Górnym k. Stanisławowa, jako nieślubny syn służącej. Dorabiał jako parobek, potem został kowalem, ale długo nie popracował.
W 1935 roku zamordował polskiego sołtysa z pobudek kryminalnych.
Skazano go za to przestępstwo na dożywocie. W więzieniu poznał większe ''znakomitości'' - skazanych za terroryzm i morderstwa ukraińskich nacjonalistów Stepana Banderę i Mykołę Łebedia. Imponowali mu swoim fanatyzmem i nieustępliwością.
Nauczyli go czytać i pisać - w momencie przyjścia do więzienia był średnio rozgarniętym analfabetą. Z Banderą siedział w jednej celi.
Dowiedział się od niego, że jego czyn nie był przestępstwem, a jedynie krokiem ku wyzwoleniu. Że Polaków należy zabijać, a tacy jak on będą bohaterami ''samostijnej Ukrainy'', która ma być ''czysta jak szklanka''.
We wrześniu 1939 roku Perehijniak opuścił więzienie i odtąd stale przebywał blisko Bandery. Ukończył podziemne kursy OUN dla podoficerów, a latem 1941 roku znalazł się w szeregach grup marszowych OUN, mających aktywizować podziemie podczas operacji ''Barbarossa''.
Po rozpędzeniu przez Niemców rządu Jarosława Stećki i aresztowaniu działaczy ukraińskich, wstąpił do Ukraińskiej Policji Pomocniczej, w szeregach której brał udział w eksterminacji Żydów.
Na przełomie 1942 i 1943 roku Perehijniak otrzymał rozkaz od jednego z założycieli UPA - Iwana Łytwynczuka, późniejszego współorganizatora Ludobójstwa Wołyńskiego, dowódcy okręgu wojskowego UPA ''Zahrawa'' - utworzenia I. sotni (kompanii) UPA.
Ta, sformowana z kilku oddziałków ukraińskiej samoobrony, do akcji weszła 7 lutego 1943 roku, atakując niemiecki posterunek we Włodzimiercu.
Wg bajkowych, niemających nic wspólnego z prawdą ukraińskich doniesień w walce banderowcy mieli zabić... 63 niemieckich żandarmów i 19 wziąć do niewoli.
Fakty są jednak inne - we Włodzimiercu zginął 1 Niemiec i trzech Kozaków na niemieckiej służbie, sześciu Kozaków banderowcy wzięli do niewoli, tracąc jednego zabitego.
Po swoim ''zwycięstwie'' Perehijniak i jego sotnia udali się do kolonii Parośla I, ok. 20 km od Włodzimierca.
Tam dokonali bestialskiej rzezi. 9 lutego 1943 roku w kolonii zamordowano co najmniej 155, a najczęściej mówi się o 173 ofiarach. Poza Polakami, zamordowano też siekierami - w domu Mariana Kołodyńskiego - owych sześciu jeńców.
Parośla I była pierwszą z polskich wsi, która padła ofiarą banderowców.
Był to swoisty ''poligon'' przed ludobójstwem w lipcu 1943 roku. I dowód, że zadaniem UPA w pierwszej kolejności jest eksterminacja Polaków.
Z kolonii ocalało tylko dwanaście osób, w tym Witold Kołodyński, 12-letni syn Mariana, i jego 9-letnia siostra Lila. Oboje mieli wgniecione czaszki i wybite zęby od ciosów.
Nim Witold stracił przytomność od ciosu obuchem, usłyszał krzyk matki i rzężenie ojca, nagle ucięte. Gdy się ocknął, słyszał jeszcze kroki morderców po domu i nie śmiał się ruszyć.
Leżał w upiornej izbie, dopóki ostatni z bandytów nie wyszedł i nie ucichło skrzypienie sań po śniegu.
Tak opisywał to, co zobaczył:
''Widok, który naszym oczom ukazał się, był straszny. Nie do objęcia umysłem ludzkim, tym bardziej umysłem dziecięcym. Rodzice mieli głowy rozrąbane na pół. Mamy długi warkocz był odcięty. W głowie ojca pozostawiona siekiera, co oznaczałoby, że słyszane przeze mnie jęki, wydawał ojciec, którego dobito. W kołysce najmłodsza Bogusia, w wieku 1,5 roku, uderzona była siekierą w czoło. Przez dłuższy czas była w konwulsjach, które miotały kołyską. Lila wzięła ją na ręce i po chwili Bogusia zakończyła życie. Z nosa wydobyła się „bańka” — był to mózg.''
Przerażone dzieci wybiegły z domu i zaczęły sprawdzać sąsiednie obejścia.
We wszystkich upiorny widok powtarzał się. Niektóre ciała były porąbane na kawałki.
W jednym z domów nie można było wyciągnąć noża, którym było przybite niemowlę do stołu. W innym dziecku przybitemu do stołu zwyrodnialcy włożyli w usta kawałek niedojedzonego ogórka. Podłogi, ściany, nawet strzechy były zbryzgane zakrzepłą, brązową już krwią.
Wszystkie domostwa były splądrowane przez banderowskich zbirów, wspartych przez ukraińskie chłopstwo. Wśród nich byli mieszkańcy okolicznych wsi, znajomi i sąsiedzi Polaków. Nawet intelektualiści: rodziny prawosławnych księży i pracownicy urzędów we Włodzimiercu. Zabrali zwierzęta, żywność, narzędzia, kosztowności, ubrania.
Wszystko, co miało jakąś wartość. Kominy nie dymiły, w kolonii panowała straszna cisza, przerywana tylko wyciem psów. Noc Witold i Lila spędzili okryci derką, której nie zabrali oprawcy, w upiornym, zimnym domu, pełnym zakrwawionych ciał swoich bliskich.
Zakrwawieni i skatowani dwunastoletni chłopiec i dziewięcioletnia dziewczynka.
Ocaleni cudem z ''bojowej akcji'' krwawych ''herojów samostijnej Ukrainy''.
* * *
Zbrodnię odkrył przejeżdżający tamtędy Aleksander Sulikowski, który jadąc do Sarn chciał odwiedzić rodzinę. Gdy dokonał upiornego odkrycia, natychmiast powiadomił niemiecką żandarmerię. Ocalałych zabrano do sąsiednich miejscowości.
Dopiero następnego dnia mieszkańcy pobliskich miejscowości mogli przybyć i pochować zabitych pod eskortą żandarmerii. Niemcy jednak się niecierpliwili, więc ciała ofiar, owinięte tylko w całuny, wrzucano do masowego grobu.
Nie było czasu nawet ich przebrać z zakrwawionych ubrań. Grób nie pomieścił wszystkich ciał, więc usypano kurhan.
Dopiero później, pod osłoną żołnierzy Wehrmachtu, ogrodzono miejsce pochówku, poświęcono i ustawiono krzyż.
Parośla pozostała wymarła. Niemcy zachęcali mieszkańców okolicznych wsi, by zajęli opuszczone domostwa, ale chętnych nie było. Sporo Polaków zaczęło się ochotniczo zgłaszać na roboty do Niemiec, uważając, że tam będą bezpieczniejsi. W lipcu 1943 roku Paroślę zajęli znowu banderowcy - jako bazę wypadową przed rozpoczęciem swojej ostatecznej rozprawy z Polakami na Wołyniu.
''Dowbeszka-Korobka'' już tego nie zobaczył. Dwa tygodnie po mordzie jakiego dokonał, niemiecka żandarmeria wymierzyła sprawiedliwość bandycie, zabijając go koło Wysocka.
Dziś nie ma już śladu po polskiej kolonii. Została spalona w 1943 roku.
Jedynie podniszczone krzyże, postawione przez kierowanego sumieniem ludzkim Ukraińca, Antina Kowalczuka, wskazują do jakiego horroru doszło w tym miejscu osiem dekad temu.
''Jeśli ci umilkną, kamienie wołać będą.''

https://www.facebook.com/photo?fbid=592 ... cale=pl_PL

Obrazek
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
Ramzan Szimanow
Posty: 2538
Rejestracja: czw 27 sty 2022, 10:49
Kontakt:

śr 15 lut 2023, 02:41

Artykuł Krzysztofa Jóźwiaka o ciut późniejszych wydarzeniach w tych okolicach.

https://www.rp.pl/historia/art9281821-w ... ukraincami

"Wołyńskie reduty: Jak Polacy bronili się przed Ukraińcami

Zadziwiające, że ludobójstwo dokonane przez Ukraińców na Wołyniu w 1943 r. nie spotkało się z bardziej zdecydowanym oporem miejscowych Polaków.
Były jednak wsie, których mieszkańcy postanowili się bronić za wszelką cenę


Wartownika na wieży kościoła w Hucie Stepańskiej wyrywała z odrętwienia łuna, która około godz. 23 rozświetliła rozgwieżdżone lipcowe niebo.
Płonęła pobliska Persepa, a po chwili płomienie pokazały się także od strony Użań, Soszników, Hałów i Tura. Kościelny dzwon zaczął bić na trwogę – stało się jasne, że w końcu Ukraińcy ruszyli do zmasowanego ataku na polskie osady, nad którymi zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo. Kiedy zaalarmowana pożarami zbrojna samoobrona Huty poderwała się na nogi, przygotowując się do walki, druga grupa upowskich zbrodniarzy przystąpiła do pacyfikacji Borka, Lad i Kurortów, a w końcu o godz. 3.25 odgłosy zażartej strzelaniny rozległy się w pobliskiej Wyrce.
Mieszkańcy Huty Stepańskiej mieli nadzieję, że być może tamtejszej samoobronie, która od wielu miesięcy ściśle współpracowała z oddziałem w Hucie, uda się powstrzymać napastników. Główną redutą był tam kościół i otaczające go murowane budynki.
Jednak po dwóch godzinach niemal nieprzerwanej strzelaniny na drodze biegnącej z Wyrki pojawili się pierwsi przerażeni uciekinierzy. Mimo zorganizowanej obrony wsi nie udało się uratować. Przyszła kolej na Hutę, największą okoliczną osadę.
Jej mieszkańcy byli jednak od dawna przygotowani na ukraiński atak i nie zamierzali łatwo sprzedać swojej skóry.

Obrona Huty Stepańskiej

Huta Stepańska znajduje się stosunkowo blisko Parośli, wsi, w której 9 lutego 1943 r.
Ukraińcy dokonali pierwszej masowej zbrodni na Wołyniu.
Mieszkańcy Huty jako jedni z nielicznych nie zlekceważyli tego ataku, ale uznali go za potencjalny zwiastun poważniejszego zagrożenia. Na zorganizowanym naprędce zebraniu zapadła decyzja o utworzeniu samoobrony, na której czele stanał Władysław Kurkowski „Duch", miejscowy nauczyciel i członek podziemia. Jak słuszna był to inicjatywa, pokazała już najbliższa noc, kiedy uzbrojeni Ukraińcy skrytobójczo zamordowali czterech mieszkańców wsi, w tym dwóch wartowników.

Samoobrona działająca na wzór wojskowy szybko rozrosła się do kilkusetosobowego oddziału, który dzielił się na drużyny i plutony. We wsi pojawiły się bunkry, ukryte stanowiska strzelnicze, zasieki. Dniem i nocą pilnowali jej uzbrojeni wartownicy; jeden z nich stale obserwował okolicę z wieży kościelnej. Dowódcą wojskowym został początkowo podoficer rezerwy Hieronim Konwerski, a od kwietnia stanowisko to przejął sierżant Jan Szabelski. Miesiąc później do Huty Stepańskiej przybył por. Władysław Kochański „Bomba", cichociemny, który miał za zadanie odbudować struktury AK w powiecie kostopolskim. Z czasem to on zaczął odgrywać decydującą rolę w dowództwie samoobrony Huty i sąsiedniej Wyrki.

Czesław Piotrowski, świadek tamtych wydarzeń, w książce „Krwawe żniwa nad Styrem, Horyniem i Słuczą" pisze: „Każdy zbroił się jak mógł. W okolicy były przecież również tradycje myśliwskie i kłusownicze. Zaczęto więc wyciągać różnego rodzaju pistolety, dubeltówki, pojedynki, pistonówki nabijane przez lufę, różne »obrzynki« z karabinów rosyjskich z I wojny światowej, było kilka niemieckich i polskich mauzerów, francuska lebela, znalazł się jakiś amerykański winchester i w końcu »obrzynek« z japońskiego karabinu".
Broni tej starczyło dla około 80 ludzi, reszta musiała zadowolić się szablami, kosami ustawionymi na sztorc, widłami, siekierami oraz tzw. szpikulcami, czyli pojedynczymi zębami wideł osadzanymi na długich drzewcach.

Od wiosny 1943 r. napady na okoliczne wsie zdarzały się coraz częściej. Do Wyrki i Huty Stepańskiej napływało więc coraz więcej uchodźców.
W lipcu w Hucie, w której na stałe mieszkało około 800 ludzi, przebywało już ponad 3 tys. Polaków; ludność Wyrki wzrosła do 2 tys.

Hucka samoobrona poczynała sobie bardzo aktywnie, starając się chronić także ludność okolicznych miejscowości, a od czasu do czasu organizowała również wypady przeciwko UPA, współpracując niekiedy z sowiecką partyzantką.
Pod koniec marca Polacy zaatakowali Mielnicę Małą, a w kwietniu Butejki. Na początku maja 1943 r. grupa samoobrony wspomogła broniącą się przed UPA kolonię Wilcze w powiecie łuckim.
Po odparciu Ukraińców oblężonych ewakuowano do Huty Stepańskiej i Wyrki.
Podobnej pomocy udzielono w czerwcu zaatakowanym polskim wsiom Ziwka Stara, Brzezina i Soszniki w powiecie sarneńskim.

W końcu jednak Ukraińcy przegrupowali siły i 16 lipca przystąpili do ostatecznej rozprawy z miejscowymi Polakami. Iwan Łytwyńczuk „Dubowyj" do ataku wyznaczył dwie grupy bojowe składające się z dziesięciu oddziałów UPA, wspieranych przez uzbrojonych chłopów ukraińskich.

16 lipca zaatakowali oni wsie otaczające Hutę Stepańską i Wyrkę.
Rankiem 17 lipca doszło do pierwszego ataku na Hutę.
„Zaatakowali naszą osadę. Okrążyli i zaczęli palić.
Dzwony uderzyły na trwogę.
Kto żył zaczął uciekać do szkoły murowanej, piętrowej.
To była nasza forteca.
Szli na nas kilkoma rzutami i krzyczeli »hurra wziat Lachiw!« Psy wyły. Bój trwał trzy dni" – wspominała mieszkanka Huty Janina Francuś-Włoszczyńska.

Walki były bardzo zacięte. Upowcy trzy razy wdzierali się do centrum wsi i za każdym razem byli stamtąd wypierani. Polacy dowodzeni przez por. „Bombę", który został ranny w walce, przeprowadzali skuteczne kontrataki. Lucjan Paczewski, uczestnik samoobrony, wspominał: „Szło nas do przodu kilkuset chłopa i potężne »Hura!« zrobiło silne wrażenie na bandach UPA, które po początkowej obronie zaczęły się cofać, tworząc straszliwy popłoch, lecz karabiny maszynowe banderowców mimo wszystko zmusiły nas do upadku i zajęcia linii obrony.
Nasz atak się załamywał, a to groziło klęską. »Bomba« zawołał: – Zrywać się do ataku! Poderwałem się do przodu i pierwszą serię z finki wpakowałem leżącemu banderowcowi przy karabinie maszynowym i krzyczałem dalej: »Hura! Hura!«, a wraz ze mną biegnący obok koledzy. Banderowcy zaczęli pojedynczo uciekać w kierunku Słonego Błota, a później objął ich straszliwy strach, więc uciekali, łamiąc płoty i wszystko, co im stało na przeszkodzie".

W walkach stoczonych 17 i 18 lipca rano polska samoobrona poniosła nieduże straty, ale upowcy zabili około 100 mieszkańców. Po ich stronie również było wiele ofiar, ale ich oddziały były liczne i dobrze uzbrojone, ponadto wspierała ich chłopska czerń, żądna mordu i rabunku.
Na dodatek ostrzał i walki we wsi wywołały wiele pożarów. Por. „Bomba" podjął więc trudną decyzję o ewakuacji ludności za linię torów Kowel-Sarny.
„W ostatnim dniu obrony w południe mieliśmy wielkie braki w amunicji, a przy tym siły nasze psychiczne i fizyczne były na granicy wytrzymałości" – wspominał Paczewski.
Jeszcze w nocy zaczęto formować kolumnę wozów, na którą załadowano kobiety, dzieci, chorych i rannych oraz część dobytku. Niestety doszło przy tym do zamieszania, w wyniku którego cześć taboru ruszyła w stronę Wyrki, gdzie została zaatakowana przez Ukraińców i musiała zawrócić. Zginęło sto osób.

Nad ranem zaczął padać silny deszcz, a nad okolicznymi polami uniosła się gęsta mgła.
Sprzyjało to mieszkańcom Huty. Wszystkie siły samoobrony gwałtownym atakiem w kierunku północnym wdarły się głęboko na terytorium opanowane przez wroga.
Powstałym wyłomem przemieszczała się rozciągnięta na kilka kilometrów kolumna ewakuacyjna, poprzedzana uzbrojoną strażą, od tyłu chroniona przez dwudziestoosobowy oddział kosynierów i dziesięcioosobową grupę z karabinami ręcznymi (powtarzalnymi?).
Ewakuacja była niebezpieczna, znaczona kolejnymi ofiarami i przygnębiająca – jej trasa przebiegała przez zniszczone wcześniej przez ukraińskich morderców wioski, w których natykano się na wciąż nieostygłe ciała zamordowanych mieszkańców.

„We wsi Wyrka, w pobliżu spalonego kościoła, widzieliśmy Helenę Felińską (...) z dwojgiem dzieci lat około trzech i sześciu. Były zabite bagnetem lub nożem i leżały w kałuży zastygłej już krwi. (...) Zobaczyliśmy także siedzącego pod płotem własnego spalonego domu Józefa Liberę (...), miał wydłubane oczy i pełno krwawiących dziur w ciele od bagnetów" – wspominały Franciszka i Romana Piotrowskie. Kolumna uciekinierów z Huty Stepańskiej przeszła także przez Paroślę, po której zostały jedynie gruzy i sterczące resztki kominów.
Od ataku na miejscowość minęło już blisko pół roku, wszystko porosło więc bujnymi chwastami.

Po przebyciu około 20 km i dotarciu do stacji kolejowych na linii Kowel–Sarny część ludności została załadowana przez Niemców do wagonów kolejowych i wywieziona na roboty do Rzeszy. Pozostali ruszyli do Wydymeru pod Włodzimiercem, skąd rozjechali się do Antonówki, Kowla, Sarn i Przebraża. Uzbrojeni obrońcy Huty Stepańskiej znaleźli schronienie w Perespie koło Antonówki, a następnie w Karaczunie. Na początku sierpnia 1943 r. jako oddział partyzancki AK pod dowództwem „Bomby" w sile kompanii dołączyli do samoobrony w Hucie Starej.
Podczas walk i ewakuacji zginęło około 500–600 Polaków spośród ponad 5000, którzy schronili się w bazie samoobrony w Hucie Stepańskiej.

Negocjacje po ukraińsku

Surowo, ale w zasadzie słusznie osądził władze państwa podziemnego prof. Paweł Wieczorkiewicz, który twierdził, że „ludność polska [na Wołyniu] nie została wspomożona tak jak mogła być przez Amię Krajową. Jest to wielki cień na historii tej organizacji, (...) w imię wyższych celów politycznych, które okazały się całkiem nierealne (głównie akcja „Burza"), zrezygnowano z możliwości skutecznej obrony polskiej ludności na Kresach Południowo-Wschodnich".

Co prawda zaraz po pierwszych mordach podziemie przystąpiło do organizowania zbrojnej samoobrony, która miała przeciwstawiać się masowej ucieczce do miast poprzez tworzenie silnych baz obronnych „z kilkunastu wsi o dużych skupiskach ludności polskiej (...) z zastosowaniem umocnień, rowów strzeleckich i zasieków", jednak polską konspirację osłabiały konflikty wewnętrzne. Jednolitego stanowiska nie potrafili zająć przedstawiciel Delegatury – Kazimierz Banach „Jan Linowski" oraz dowódca AK w tym rejonie płk Kazimierz Bąbiński „Luboń". Banach dążył wprawdzie do utworzenia straży obywatelskiej, ale zgodnie z wytycznymi „Grota" starał się wciągnąć do współpracy przy jej tworzeniu także Ukraińców, co przy agresywnej postawie UPA było z góry skazane na klęskę. Z kolei Bąbiński przez długi czas skupiał się prawie wyłącznie na przygotowaniu wołyńskich struktur AK do planowanej akcji „Burza".
Nie chciał więc rozpraszać sił na ochronę polskich osad, tym bardziej że brakowało broni i amunicji. Poza tym ani władze cywilne, ani wojskowe nie spodziewały się, że Ukraińcy zaplanowali akcję ludobójczą na tak dużą skalę.

Dopiero w kwietniu, po pierwszych wiosennych atakach UPA na polskie wsie, „Luboń" wydał rozkaz, w którym stwierdzał: „Jest zrozumiałe, że nie mogłem pozostać obojętny na gwałty i mordy ukraińskie na rodakach, nieoszczędzające kobiet ani dzieci (...). Został zastosowany celowy odwet na prowodyrach ukraińskich, (...) ten rodzaj odwetu nie zabezpiecza jednak całkowicie polskiej ludności od dalszych mordów. W związku z tym rozkazuję: Tworząca się samorzutnie wołyńska samoobrona na terenach zagrożonych uniemożliwia lub co najmniej utrudnia dalsze napady rezunów. Na dowódców wszystkich szczebli kładę obowiązek wzięcia w swoje ręce inicjatywy w organizowaniu samoobrony, nie dekonspirując swoich związków organizacyjnych. Na nas jako kadrę dowódczą spadł obowiązek i odpowiedzialność za obronę Polaków na Wołyniu, gdyż już się krew polska nie z naszej winy polała". Jednocześnie zakazywał odwetu na Ukraińcach.

Polskie podziemie, o czym chętnie zapominają Ukraińcy, do samego końca podejmowało próby porozumienia. Jeszcze 10 lipca, dzień przed „krwawą niedzielą", wysłano polską delegację na rozmowy z UPA. W jej składzie znaleźli się pełnomocnik Okręgowej Delegatury Zygmunt Rumel, zdolny poeta młodego pokolenia, oraz przedstawiciel Okręgu Wołyńskiego AK Krzysztof Markiewicz „Czart", którzy w geście dobrej woli zrezygnowali ze zbrojnej obstawy. Towarzyszył im jedynie przewodnik i woźnica Witold Dobrowolski. Ukraińcy zgodzili się na ich przyjazd, ale był to tylko manewr, który miał uśpić czujność Polaków. Decyzja o czystce etnicznej już bowiem zapadła. Całą trójkę zdradziecko zamordowano we wsi Kustycze, najprawdopodobniej rozrywając ich końmi.

Po pierwszej fali lipcowych mordów Delegatura i dowództwo AK postanowiły działać aktywniej. Wydano rozkaz utworzenia dziewięciu oddziałów, których wyłącznym zadaniem miała być obrona ludności polskiej i jej mienia przed zagładą. Cześć jednostek opierała się na sformowanych wcześniej grupach samoobrony. Powstały wówczas oddziały: „Bomba" pod dowództwem kpt. Władysława Kochańskiego ps. Bomba (oddział liczył około 500 partyzantów); „Jastrząb" – por. Władysława Czermińskiego ps. Jastrząb (150 partyzantów); „Łuna" – ppor. Jana Rerutki ps. Drzazga (107 partyzantów); „Sokół" – por. Michała Fijałki ps. Sokół (120 partyzantów); „Strzemię" – por. Zenona Blachowskiego ps. Strzemię (około 100 partyzantów); „Gzyms" – por. Franciszka Pukackiego ps. Gzyms (80 partyzantów); „Ryszard" – por. Ryszarda Walczaka ps. Ryszard (80 partyzantów); „Kord" – por. Kazimierza Filipowicza ps. Kord (80 partyzantów); „Piotruś" – ppor. Władysława Cieślińskiego ps. Piotruś (80 partyzantów).
Na początku 1944 r. wszystkie te jednostki weszły w skład 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty, która przejęła także obowiązek ochrony polskich wsi i miasteczek.

Przymusowy sojusznik

Pierwsze oddziały samoobrony zaczęły powstawać spontanicznie na przełomie roku 1942 i 1943, kiedy Polacy odczuli wzrastającą agresję ze strony UPA oraz zwykłych ukraińskich chłopów, którzy z sąsiadów zaczęli się przeistaczać w śmiertelnych wrogów.
Zwykle były to małe, niepowiązane ze sobą oddziałki, których głównym zadaniem było patrolowanie okolicy.
Choć ich siła była niewielka, a uzbrojenie słabe, już podczas pierwszych ataków na wsie polskie wiosną 1943 r. okazało się, że tam, gdzie w obronie życia własnego i najbliższych sięga się po środki ostateczne, jest szansa na przeżycie.
Tym bardziej że już po pierwszych pacyfikacjach stało się jasne, że UPA nie zależy na wygnaniu Polaków z Wołynia, ale na ich masowej eksterminacji.

Podczas krwawej Wielkanocy 1943 r. odział UPA zaatakował m.in. nowoczesne osiedle robotnicze w Janowej Dolinie, dokonując tam straszliwych mordów.
Spośród kilku tysięcy mieszkańców i uchodźców znajdujących się wtedy w osadzie opór stawiła jedynie niewielka grupka, która zabarykadowała się w murowanych budynkach osiedla „C". Udało im się zabić dwóch napastników, a jednego ranić; całą noc leżał na ulicy, jęcząc, aż rano „rozwścieczeni ludzie dobili go kijami".

Podobną skuteczność wykazała tydzień później samoobrona zorganizowana przez mieszkańców wsi Kuty. Powstała jeszcze pod koniec 1942 r. w związku z mordami popełnionymi na Polakach w okolicznych osadach.

2 maja sprawnie działający wywiad samoobrony doniósł o planowanym napadzie UPA. Rozpoczęto intensywne przygotowania do obrony, której głównymi punktami miały być murowane budynki stojące w centrum wsi: kościół, plebania, budynek Kasy Stefczyka i dom prywatny. Atak ukraiński rozpoczął się o 22.20 następnego dnia.
Skuteczny ogień karabinowy polskich obrońców zmusił napastników do odwrotu. Zdołali zamordować jedynie tych, którzy wbrew rozkazom pozostali na obrzeżach Kut.
Z powodu braku amunicji postanowiono jednak opuścić wieś i uciekać do Krzemieńca. Kutowianom pomogli Niemcy, którzy wystawili zbrojną ochronę kolumny uchodźców (choć w zamian za pomoc zrabowali cały inwentarz żywy)

Uczestnik napadu Maks Skorupski „Maks" zanotował w pamiętniku: „Poczynając od naszej akcji na Kuty, dzień w dzień, zaraz po zachodzie słońca, niebo kąpało się w blasku pożogi. To płonęły polskie wsie". I tak było w istocie.
Do napadów dochodziło prawie cały czas, a w niszczonych osadach szansę na przeżycie mieli jedynie ci, którzy postanowili się bronić.

Często zdarzało się, że poszczególne oddziały samoobrony wspierały się podczas ataków UPA, ratując się nawzajem z opresji. 12 maja Ukraińcy napadli na wieś Stachówka, bronioną przez miejscową straż zbrojną. Mimo to straty były duże. Dlatego kiedy 15 maja Ukraińcy ponowili atak, w sukurs obrońcom przyszła samoobrona z Parośli II i Niemcy, którzy ujęli trzech partyzantów ukraińskich. Podczas trzeciego ataku, 13 czerwca, sotnia „Kruka" została przepędzona dzięki odsieczy, która przybyła z pobliskiej Porody. Upowcy ponieśli wyjątkowo duże straty – aż siedemnastu zabito, a pięciu zostało rannych (rozstrzelali ich następnego dnia Niemcy).

Czasami Polacy i hitlerowscy okupanci, zmuszeni szybko zmieniającą się sytuacją, zawiązywali nieco przymusowe sojusze. O jednym z nich wspomina Grzegorz Motyka w swojej monografii konfliktu polsko-ukraińskiego w latach 1943–1947. „29 czerwca upowcy zaatakowali (...) Andrzejówkę, gdzie Niemcy utworzyli Schutzmannschaft. Ludność nocowała w murowanej szkole. Ukraińcy z działa małokalibrowego ostrzelali budynek, uszkadzając jego narożnik. Po czterech godzinach walki jednak trzej Niemcy i Polacy z Schutzmannschaftu odparli atak.
Zginęło dziesięciu Polaków, którzy pozostali w swoich domach. W odwecie Niemcy wraz z polskimi szucmanami spacyfikowali wieś Krasny Sad – zginęło tam od kilkunastu do stu Ukraińców".

Ocaleni

Najlepsze efekty przynosiło jednak tworzenie tzw. baz samoobrony – dużych, dobrze zorganizowanych i stosunkowo solidnie uzbrojonych ośrodków oporu, niejednokrotnie wspieranych przez oddziały partyzanckie.
Taką placówką była m.in. wspomniana już Huta Stepańska. Tam jednak mimo uratowania większości mieszkańców nie udało się utrzymać samej wsi.
Były wszakże bazy samoobrony, które odparły wszystkie ataki ukraińskie i przetrwały aż do wkroczenia Sowietów.

Pańska Dolina była kolonią położoną w powiecie dubieńskim w województwie wołyńskim, liczącą 40 gospodarstw polskich, 11 ukraińskich i dwa czeskie. Na stałe mieszkało w niej około 175 Polaków. Początki samoobrony w tej miejscowości sięgają przełomu roku 1942/1943, jednak w pełni ukształtowała się w maju 1943 r. po napadzie UPA na kolonię Wygoda i zabiciu w niej trzech Polaków. Dowódcą placówki został Albert Kozłowski „Jastrząb", a zgodę na jej sformowanie wydał oficjalnie Kreislandwirt Wilhelm Schneider.

UPA atakowała Pańską Dolinę czterokrotnie.
Po raz pierwszy 22 czerwca 1943 r., lecz świetnie zorganizowanym Polakom udało się odeprzeć uderzenie. Niemcy przekazali wtedy samoobronie sześć karabinów, co wzmocniło i tak wydatny arsenał obrońców (większość ze 150 sztuk broni kupiono od żołnierzy węgierskich i niemieckich). 14 lipca dobre uzbrojenie przyczyniło się do odparcia kolejnego szturmu UPA.
5 sierpnia wieś otoczył kureń wsparty przez trzy działa 75 mm. „W wyobraźni widzieliśmy już ruiny polskich budynków" – wspominał jeden z dowódców ukraińskich Maksym Skorupski, jednak po oddaniu kilku strzałów działa zamilkły, a Polacy nie ustąpili ani o krok. „Pańska Dolina rzeczywiście była twierdzą" – podsumował Skorupski.
Samoobrona zadbała nawet o opasanie wsi linią okopów. Kolejny atak przeprowadzono o nietypowej porze, w godzinach przedpołudniowych, licząc na efekt zaskoczenia.
Polacy jednak odparli i ten szturm.

Jeszcze potężniejszą twierdzę stworzono w Przebrażu, wsi należącej do gromady Trościaniec w powiecie łuckim. Samoobrona działał tu już od marca 1943 r., na co miała oficjalną zgodę Kreislandwirta Kiwerc Jeskego. 20 kwietnia 1943 r. kierownictwo samoobrony przejął Henryk Cybulski „Harry", który zbiegł z zesłania. Jego wybór – jak pisze Grzegorz Motyka – okazał się najlepszym z możliwych. „Harry" przekształcił swoją rodzinną wieś w prawdziwy niezdobyty bastion, broniony przez ponad 500-osobowy oddział (pod koniec istnienia jego liczebność się podwoiła), podzielony na cztery kompanie i dysponujący zwiadem konnym oraz własnym wywiadem. Cybulski zorganizował samoobronę na modłę wojskową – jej żołnierze byli skoszarowani i dzięki temu w razie ataku nie trzeba było ich zwoływać, byli od razu do dyspozycji dowódcy.
Pod ich opieką znalazło się blisko 10 tys. ludzi – stali mieszkańcy wsi i liczni uciekinierzy. Przebraże chroniła sieć rowów strzeleckich, prowizoryczne bunkry oraz linia zasieków z drutu kolczastego. Południową, nieufortyfikowaną stronę ubezpieczały odrębne samoobrony w Rafałówce i Komarówce oraz bagna.
Podobnie jak w Pańskiej Dolinie obrońcy wsi kupowali broń od Niemców i Węgrów, ale dodatkowo założyli własny warsztat rusznikarski, a z porzuconych przez Sowietów w 1941 r. czołgów wymontowano dwa działka kal. 45 mm.

Samoobrona z Przebraża nie ograniczała się wyłącznie do chronienia tej osady, ale organizowała też wyprawy do okolicznych wsi i kolonii, ewakuując stamtąd ludność polską, której groziła w każdej chwili okrutna śmierć ze strony ukraińskich morderców.
Oddział „Harry'ego" podejmował także działania zaczepne, organizując wypady do okolicznych wsi ukraińskich, w których grupowały się oddziały UPA. 5 czerwca uderzono na Omelno, a niedługo później na wieś Hawczyce, rozbijając stacjonujące tam bandy ukraińskie.

UPA po raz pierwszy zaatakowała bazę w Przebrażach 5 lipca 1943 r..
Szturmem dowodził najprawdopodobniej osławiony upowski zbrodniarz Dmytro Klaczkiwski „Kłym Sawur". Szturm poprzedził silny ostrzał z moździerzy, w wyniku którego spłonęła część zabudowy. Po kilkugodzinnej walce Ukraińcy zmuszeni zostali do odwrotu.
W odwecie Polacy uderzyli na Trościaniec, niszcząc działającą w tej miejscowości szkołę podoficerską UPA.
Wieś częściowo puszczono z dymem, a ukraińskich mieszkańców wypędzono.

31 lipca Ukraińcy zaatakowali Polaków pracujących przy żniwach, co zmusiło samoobronę do interwencji. Doszło do prawdziwej wielogodzinnej bitwy.
Liczebność oddziałów UPA sprawiła, że „Harry" musiał rzucić do walki wszystkie posiadane siły, nawet cywilów uzbrojonych w broń białą.
Przydały się wtedy bardzo działa wymontowane z czołgów, za pomocą których zniszczono skład amunicji przeciwnika, co ostatecznie zmusiło UPA do odwrotu.
Kolejny atak Ukraińcy przypuścili ostatniego dnia sierpnia, gromadząc bardzo duże siły. W sukurs obrońcom przyszedł jednak oddział AK Zygmunta Kulczyckiego „Olgierda" i sowieccy partyzanci Nikołaja Prokopiuka. Dzięki śmiałemu manewrowi okrążającemu, który wykonała grupa specjalna samoobrony z Przebraża, przechodząc przez bagna i atakując oddziały UPA od tyłu, Ukraińcy zostali pobici i ponieśli bardzo wysokie straty. Niepowodzeniem zakończył się także ich ostatni atak 15 października 1943 r. Wcześniej jednak, 2 października, kompanie Cybulskiego razem z Sowietami ponownie uderzyły na wieś Omelno, którą częściowo spalono.
Przebraże przetrwało aż do wkroczenia Armii Czerwonej w lutym 1944 r.

Poza Pańską Doliną i Przebrażem ważne punkty samoobrony na Wołyniu mieściły się w Rybczy, Hucie Starej i Antonówce. Dwie pierwsze osady nigdy nie zostały zdobyte przez UPA mimo wielokrotnych szturmów, a obrońcy Antonówki co prawda musieli się w końcu wycofać, ale dzięki bohaterskiej obronie udało się uratować prawie całą ludność, która schroniła się w tej umocnionej bazie.

Historycy szacują, że na całym Wołyniu utworzono ponad sto placówek samoobrony. Większość z nich powstała za późno i była zbyt słaba, aby przetrzymać ataki ukraińskie, ale z drugiej strony wielu Polaków, którzy przeżyli wołyńską rzeź, właśnie im zawdzięcza ocalenie.
Według ustaleń Władysława i Ewy Siemaszków w walkach samoobrony z UPA zginęło co najmniej 262 Polaków i przynajmniej 311 członków UPA.

Wykorzystane publikacje: Grzegorz Motyka, „Od rzezi wołyńskiej do akcji »Wisła«", Kraków 2013; Joanna Wieliczka-Szarkowa, „Wołyń we krwi", Kraków 2013; Czesław Piotrowski, „Krwawe żniwa nad Styrem, Horyniem i Słuczą", Toruń 2004"
SŁAWEK
Posty: 408
Rejestracja: czw 06 gru 2018, 20:53
Lokalizacja: łódzkie
Kontakt:

śr 15 lut 2023, 18:46

Sory, nie dałem rady doczytać do końca.
Z obecną polityką pro ukraińską się nie zgadzam. Tuczymy potencjalnych tłustych skurwysynów, takich samych jak w roku 1942 - 1943. Pytanie, kogo bym sobie życzył za śmiertelnego wroga, ruska czy ukraińca ? Zdecydowanie ruska. Mniej zawzięty, mniej zawistny, bardziej przewidywalny. Ukraińcy stworzyli "publikację" 365 sposobów ma mordowanie Lachów. W razie potrzeby tu mogę udostępnić. Chcecie ?
Dla tych co myślą o mnie jak o ruskiej onucy. Po adresie IP znajdę, dojadę, i osobiście porozmawiam. Jasne ?!
Ramzan Szimanow
Posty: 2538
Rejestracja: czw 27 sty 2022, 10:49
Kontakt:

śr 15 lut 2023, 21:06

SŁAWEK pisze:
śr 15 lut 2023, 18:46
Sory, nie dałem rady doczytać do końca.
Z obecną polityką pro ukraińską się nie zgadzam. Tuczymy potencjalnych tłustych skurwysynów, takich samych jak w roku 1942 - 1943. Pytanie, kogo bym sobie życzył za śmiertelnego wroga, ruska czy ukraińca ? Zdecydowanie ruska.
W pierwszym komentarzu pod postem zamieścił dalszy ciąg historii, z innego źródła.
Akurat budujący. Pokazuje jak ludzie którzy stawili zdecydowany opór, choćby improwizowanymi środkami mieli szanse przetrwać.
Co do bieżącej polityki a historii... Zawsze lepiej jak szczuliśmy kozactwo na moskwę zamiast pozwalać by ktoś inny szczuł ich na nas.
Fakt, kozactwo jest o wiele bardziej pomysłowe od ruska w mordowaniu cywili.
Taka ich specyfika "kulturowa".

Temat wrzuciłem raz z racji niedawnej rocznicy.
Dwa irytacji że w internecie społeczność prepperska znów dryfuje od realnych zagrożeń do bajań o zombie czy innym ufo.
Kiedy te pierwsze były tylko sposobem na zarobienie w polit poprawny sposób na strachu przed czystkami etnicznymi jak w "dekolonizującej się" Afryce.
Podsyconego w USA przez zamieszki z początku lat 60" jak te w Nowym Jorku w 1964, "rebelie Wattsa" w LA z 1965 itd.
W 1968 wchodzi do kin "Noc żywych trupów".
Na amerykańskich forach wielu nie kryje strach przed czym przemyca się jako zombie.
Gdzie prawdziwe mogą być też bandami desperatów po załamaniu łańcuchów dostaw.
Ostygły popioły zamieszek BLM to w USA kolejna fala "żywych trupów" w popkulturze.
Więc i u nas wielu ekscytuje się tym dziesiątki razy przeżutym, przetrawionym, wydalonym i od nowa żutym tematem.

Który jest tylko absurdalnym skanalizowaniem strachu przed realnym zagrożeniem.
Tego co dzieje się w wielokulturowym społeczeństwie gdy wirus chorej ideologii zakazi jakąś jego część zmieniając wczorajszych sąsiadów w krwiożercze, ale nadal niestety inteligentne potwory.

My mamy relacje sprzed niespełna trzech pokoleń jak to wygląda.
Realny, prawdziwy materiał do rzeczowych rozważań nad nadal realnym zagrożeniem.
Zamiast marnować czas na grzebanie patykiem w popkulturowej brei.
Awatar użytkownika
SilesiaSurvival
Posty: 1561
Rejestracja: pt 12 lis 2021, 20:56
Lokalizacja: Czechowice-Dziedzice / Warszawa
Kontakt:

czw 16 lut 2023, 07:03

Cześć!

SŁAWEK pisze:
śr 15 lut 2023, 18:46
Sory, nie dałem rady doczytać do końca.
Ramzan dał popis :) Ale zawsze możesz sobie to robić na dwa etapy.
SŁAWEK pisze:
śr 15 lut 2023, 18:46
Z obecną polityką pro ukraińską się nie zgadzam. Tuczymy potencjalnych tłustych skurwysynów, takich samych jak w roku 1942 - 1943. Pytanie, kogo bym sobie życzył za śmiertelnego wroga, ruska czy ukraińca ?
Nie tylko Ty masz na jej temat negatywne zdanie, pomagamy UA w sposób bezwarunkowy zarówno gospodarczo jak i militarnie. Oddając swoje dobra za bezcen , nie stawiając żadnych warunków…..

SŁAWEK pisze:
śr 15 lut 2023, 18:46
Zdecydowanie ruska. Mniej zawzięty, mniej zawistny, bardziej przewidywalny. Ukraińcy stworzyli "publikację" 365 sposobów ma mordowanie Lachów. W razie potrzeby tu mogę udostępnić. Chcecie ?
Też bym wolał za wroga potencjalnego ruska niż Ukraińca. Jak możesz to podrzuć tą publikacje w tym temacie.
SŁAWEK pisze:
śr 15 lut 2023, 18:46
Dla tych co myślą o mnie jak o ruskiej onucy. Po adresie IP znajdę, dojadę, i osobiście porozmawiam. Jasne ?!
SŁAWKU :) Witaj w klubie wyimaginowanych „ruskich onuc” :) Powiesz coś co jest sprzeczne z ogólnie przyjętą narracją, jesteś stygmatyzowany. Ale jest nadzieja, bo coraz więcej Polaków zaczyna widzieć co się dzieje.

Pozdrawiam
~Bart
„psy szczekają, forum działa dalej”

Silesia Survival : zapraszam pod tą samą nazwą na YT , FB , IG oraz TT
silesiasurvival@gmail.com
Ramzan Szimanow
Posty: 2538
Rejestracja: czw 27 sty 2022, 10:49
Kontakt:

czw 16 lut 2023, 14:29

SilesiaSurvival pisze:
czw 16 lut 2023, 07:03

Witaj w klubie wyimaginowanych „ruskich onuc” :) Powiesz coś co jest sprzeczne z ogólnie przyjętą narracją, jesteś stygmatyzowany. Ale jest nadzieja, bo coraz więcej Polaków zaczyna widzieć co się dzieje.
Dlatego ja jestem zwolennikiem rozważania tego skupiając się na technicznych aspektach zagrożenia.
Unosząc się nad politykę.
Tak jakbyśmy analizowali Kambodżańskie czystki na Wietnamczykach w latach 70" czy wyczyny Hutu z Rwandy połowy lat 90" by wyciągnąć wnioski pomagające przeżyć w podobnej sytuacji.

Wiem że ciężko, trzy czwarte mojej rodziny pochodzi z dawnych kresów II RP.
Ale w ten sposób wytrącamy broń z ręki trollom chcącym kwilić o "ruskich onucach" by rozmydlić dyskusję na ciąg bezsensownych offtopów i prób grania w szachy z gołębiem.
Ramzan Szimanow
Posty: 2538
Rejestracja: czw 27 sty 2022, 10:49
Kontakt:

wt 10 wrz 2024, 15:25

Za https://www.facebook.com/photo/?fbid=63 ... 1892116131

"Była noc z 22 na 23 kwietnia 1943 roku.
Piękna osada Janowa Dolina spała smacznym snem po Mszy Świętej.
Następnego dnia był Wielki Piątek, więc ludność kończyła wiosenne porządki, by obchodzić Wielkanoc.
Co prawda trwała wojna, ale niech tam! Póki co była daleko od tego kawałka raju.
Niektórych przerażały wieści z okolicznych wołyńskich wsi, skąd nadciągali pogorzelcy, nierzadko strasznie poranieni ciosami noży i siekier.
Ci opowiadali o straszliwych nocnych atakach pijanej, rozwrzeszczanej tłuszczy uzbrojonej w pałki, siekiery i noże.
Chłopstwa podpalającego polskie wsie i bezlitośnie mordującego wszystkich mieszkańców.
W tym kobiety i dzieci.
Chłopstwa spod znaku tryzuba, idącego z okrzykami ''Za samostijną Ukrajinę! Rezat' Lachiw''...
Ale Janowa Dolina czuła się bezpieczna.
Przecież w centrum osady był murowany blok w kształcie litery ''U'', otoczony palisadą.
A w nim - stu niemieckich żołnierzy. Niemcy, pierwszorzędni żołnierze, pół Europy zawojowali! Cokolwiek by się nie działo - z pewnością obronią...
Tak pewnie myślał niejeden z mieszkańców Janowej Doliny, kładąc się spać 22 kwietnia 1943 roku.
Gdy o północy błysnęła rakieta, a z okolicznych lasów ku Janowej Dolinie pomknęły serie broni maszynowej, po których nastąpił ryk z setek gardeł - wszyscy wiedzieli, że godzina Janowej Doliny właśnie wybiła...
* * *
W kwietniu wszyscy pamiętamy o polskich ofiarach Katynia, o ofiarach getta warszawskiego... a jak zwykle umyka gdzieś wspomnienie niesłychanego bestialstwa, jakiego doświadczyli Polacy na spokojnych - wydawałoby się - Kresach...
* * *
Osada Janowa Dolina, 15 kilometrów od Kostopola, była powodem do dumy Kresowiaków. I faktycznie - było co podziwiać.
Nazywano ją ''Wołyńską Gdynią''.
W latach 20. XX wieku w zakolu rzeki Horyń na Wołyniu zaczęto wydobywanie bazaltu.
Najpierw powstała nowoczesna kopalnia tego surowca, tartak i linia kolejki wąskotorowej, potem wytwórnia kostki i grysu, elektrownia i hydrofornia, a na końcu osiedle.
Ale nie byle jakie.
Zaprojektowano je od zera dla 2500 na stałe zamieszkałych tam robotników.
Nazwano je ''Janową Doliną'' na cześć króla Jana Kazimierza, który miał tam niegdyś polować.
W gęstym lesie wykarczowano szerokie aleje pod kątem prostym, przy których stawiano nowoczesne, ładne, drewniane domki na wzór fiński z murowanymi piwnicami.
Przypominało to amerykańskie miasta.
Były zelektryfikowane i posiadały wodę bieżącą. W każdym domu mieszkały cztery rodziny. Powstał posterunek policji, szkoła, szpital, boisko i kaplica.
W centrum wymurowano Dom Społeczny, w którym mieścił się kinoteatr, świetlica z biblioteką i hotel z restauracją.
Ulice nie miały nazw, zbudowano je na planie szachownicy i oznaczano literami alfabetu: A, B, C, D. Przed każdym domem były piękne ogródki kwietne.
Nad Horyniem wytyczono trzy plaże - Urzędniczą, Robotniczą i Strzelecką.
Istniała też lokalna drużyna piłkarska - KS Strzelec Janowa Dolina, mistrzowie województwa wołyńskiego.
Robotnicy nie mogli trzymać zwierząt hodowlanych, a niewielkie poletka uprawne były z tyłu domów, więc było czysto i schludnie.
Zresztą, nikt nie chciał niczego hodować, ani uprawiać.
W Janowej Dolinie zarabiało się dobrze. Kopalnia i tartak dawały tu chleb.
Stanowiły centrum życia i dawały opiekę.
Mieszkańcy mieli swoją własną walutę, którą przed wyjazdem do innej miejscowości wymieniało się na polskie złotówki.
W osadzie mieszkali głównie Polacy, choć byli też Niemcy, Czesi wołyńscy, Rosjanie. I Ukraińcy, którzy zamieszkiwali zresztą większość wsi wokół Janowej Doliny.
Do osady zjeżdżały wycieczki z całej Polski, a także Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii.
Pokazywano ją jako wzór osiedla robotniczego.

Polskę przyszłości. Powód do dumy.

Kres idylli Janowej Doliny nadszedł we wrześniu 1939 roku.
Na Wołyń wlała się Armia Czerwona. Osiedle zostało przejęte przez Sowietów.
Część mieszkańców wywieziono na Syberię, szczególnie wykwalifikowanych robotników. Wydłużono czas pracy o dwie godziny i wprowadzono kartki na żywność.
Gdy latem 1941 roku potężny niemiecki Wehrmacht powalał pancernymi pięściami jedną sowiecką armię za drugą, witano go na Wołyniu jak wyzwoliciela.
Niemcy od razu zajęli Dom Społeczny, otoczyli go palisadą z otworami strzelniczymi, oraz workami z piaskiem - i ulokowali w nim swój garnizon.
Kopalnia dalej pracowała. W miejscowości powstała komórka ZWZ-AK pod dowództwem por. Stanisława Pawłowskiego ps. „Cuchaj”, uzbrojona w kilkanaście karabinów i pistoletów.
Ale to nie Niemcy mieli sprowadzić śmierć i zniszczenie na Janową Dolinę.
* * *
Wzorowa osada była solą w oku Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów.
Symbolizowała ona na Wołyniu ''pańską Polskę'', więc musiała zniknąć z powierzchni ziemi.
Plany ataku na osiedle Niemcy zdobyli już w marcu 1943 roku, łapiąc łącznika OUN, od którego wydobyli informacje.
Kilku Ukraińców - pracowników administracji - rozstrzelali, licząc, że zapanuje spokój. Na próżno.
Ukraińska Powstańcza Armia wypełniając swój plan ludobójstwa Polaków na Wołyniu, pieczołowicie zaplanowała całą akcję.
Jako termin ataku wybrano okres wielkanocny, wiedząc, że Polacy spędzą go w domach.
Ci zdawali sobie sprawę z zagrożenia - zimą i wczesną wiosną 1943 r. do Janowej Doliny ściągali ocalali z innych miejscowości.
W Janowej Dolinie wiosną było ok. 3 tysiące ludzi.
Jednak mieszkańcy osady nie uformowali swojej samoobrony, licząc, że obecność niemieckiego garnizonu ostudzi zapał banderowców.
Ponieważ osada potrzebowała żywności, sprzedawcy musieli jeździć do sąsiednich miejscowości. A tam już dawało się wyczuć wrogą atmosferę.
Do Polaków docierały pogłoski, że na Wielkanoc Ukraińcy będą malować jajka polską krwią.
Z początkiem Wielkiego Tygodnia ten, kto opuszczał osadę samotnie, ginął bez śladu.
Opuszczali bez słowa Janową Dolinę Ukraińcy.
Niemcy sami byli zaniepokojeni i rozdali Polakom kilkanaście karabinów.
* * *
Straszne pogłoski o ''Wielkanocy czerwonej od polskiej krwi'' potwierdziły się w nocy z 22 na 23 kwietnia.
Banderowcy najpierw zniszczyli most na Horyniu, przecięli kable telefoniczne, zawalili tory kolejki i obstawili drogi z Janowej Doliny, by Polacy nie mogli uciec, ani wezwać pomocy.
O północy nad osadą błysnęła raca, która dała sygnał do ataku.
Wtenczas ruszyły z czterech stron sotnie UPA - ''Jaremy'' i ''Szauli''. Ostap Łynda ''Jarema'' dowodził I. sotnią UPA - zbrodniarzami, którzy w lutym 1943 roku wymordowali kolonię Parośla I (co opisywałem) - którą przejął po śmierci Hryhorija Perechijniaka.
Atakiem dowodził osobiście Iwan Łytwynczuk ''Dubowyj'', dowódca Okręgu Wojskowego UPA ''Zahrawa'', jeden z reżyserów ludobójstwa na Wołyniu.
Fakt, że on dowodził całą akcją, świadczy jaką wagę kierownictwo UPA przywiązywało do zniszczenia Janowej Doliny.
Banderowców wspierali liczni ukraińscy chłopi, uzbrojeni w widły, siekiery, pałki i noże.
W sumie 1500 ludzi. Obecne były też ukraińskie kobiety, a nawet nastolatkowie.
Celem nie było przerażenie ludności osady, tylko jej całkowite unicestwienie.
Po ostrzelaniu osady z broni maszynowej, Ukraińcy wdarli się do niej i zaczęli podpalać zabudowania naftą.
Wrzucali też granaty przez okna.
Gdy Polacy w panice uciekali z domów przez okna, banderowcy strzelali do nich.
Nie oszczędzali nikogo. Ani kobiet, ani dzieci.
Schwytanych wrzucano żywcem w płomienie, albo zabijano siekierami i widłami.
Dzieciom roztrzaskiwano główki o futryny. Niektórych Polaków zwyrodnialcy przywiązywali do drzew, a potem pastwili się, odcinając im kolejne części ciała.
Inne domy najpierw grabiono, potem dopiero podpalano.
Niektórzy z Polaków chowali się do murowanych piwnic, jednak i tam dosięgały wielu z nich granaty. Inni ginęli od zaczadzenia, albo upiekli się w straszliwym żarze żywcem.
Janina Pietrasiewicz-Chudy, mieszkanka osady, wspominała: ''Pamiętam małe dzieci nadziane na pale na Alei Spacerowej. Całe rodziny z nożami w plecach leżące w krzakach, spalone moje koleżanki.''
Gdy Ukraińcy przemierzali osadę, ogień z broni maszynowej otworzyli Niemcy.
Strzelali w panice do wszystkiego, co się ruszało - od ich kul ginęli i Polacy, i Ukraińcy.
Ogień otworzyli też uzbrojeni Polacy z murowanych budynków przy ulicy ''C''.
Zapanował całkowity chaos. Noc jaśniała łuną płonących zabudowań, wszystko spowijały kłęby dymu, niosły się straszliwe krzyki umierających i bestialsko mordowanych ludzi, zmieszane z eksplozjami, wystrzałami i hukiem pożarów.
Banderowcy ruszyli do szpitala. Wynieśli zeń chorych Ukraińców, po czym budynek podpalili. Leżący w nim chorzy i ranni - w tym ocalali z innych miejscowości, nieludzko skatowani pogorzelcy (jedna z kobiet miała 28 ran...) - konali w straszliwych męczarniach.
Trzyosobowy personel wywleczono na podwórze i porąbano siekierami.
Upiorna rzeź trwała do 4 rano, gdy nad osadą pojawił się niemiecki samolot zwiadowczy.
To przepłoszyło banderowców.
Gdy ci uciekli, uzbrojeni Polacy zaczęli szukać zemsty.
Schwytali pięcioro Ukraińców, których zastrzelono na miejscu.
Zginęło też przypadkowo rosyjskie małżeństwo, wzięte omyłkowo za Ukraińców.
Jednego rannego banderowca, leżącego na drodze i skamlącego o pomoc, utłuczono kijami.
Dopiero, kiedy zrobiło się jasno i cicho, ocaleli postanowili wyjść z ukrycia.
Janowa Dolina leżała w zgliszczach.
Zostały tylko murowane kominy i Wszędzie leżały potwornie okaleczone, okrwawione ciała mieszkańców.
''Na kupie gnoju leżała może 15-letnia Hela. Naga, na pewno zgwałcona, z wykłutymi oczami, obciętymi piersiami. 20-letnią sąsiadkę wrzucono wraz z małym dzieckiem do ogarniętego pożarem domu, studenta z Warszawy zarąbano siekierami'', wspominała mieszkanka osady, Oktawia Reszczyńska.
Przez cały dzień 23 kwietnia, Wielki Piątek, chowano zabitych i ukrywano resztki dobytku.
Ciała złożono w zbiorowej mogile.
Wiele było poćwiartowanych, więc wrzucano po prostu kawałki zwłok do wielkiego dołu. Ręce, nogi, głowy...
Rannym nie było jak udzielać pomocy, bowiem wszystko spłonęło w szpitalu.
Ponieważ drogi do Janowej Doliny były odcięte, ocaleli musieli spędzić jeszcze jedną upiorną noc na pogorzelisku.
Niemcy wpuścili wszystkich do swojego garnizonu.
W Wielką Sobotę podstawili pociąg i wywieźli wszystkich do Kostopola.
''Mnie czasem pytają, dlaczego ja nie lubię mięsa. Dla mnie z dzieciństwa... kawałek mięsa oznaczał, że to czyjaś ręka, czyjaś noga, czyjś kawałek ciała'', wspominała po 75 latach ze łzami w oczach ocalała z osady pani Halina Kopacz.
W Janowej Dolinie UPA zamordowała ok. 600 Polaków, spłonęło sto budynków.
Los osady w Wielkanoc 1943 roku podzieliło trzydzieści innych miejscowości na Wołyniu.
Zginęło w nich ponad 700 osób, najwięcej w kolonii Zabara k. Szumska (70 ofiar), kolonii Czerewacha k. Kowla (80 ofiar), osadzie Szwoleżerów (56 ofiar).
W Janowej Dolinie banderowcy zdobyli tonę amonitu, lonty i detonatory.
W późniejszej propagandzie twierdzili, że to był powód ich napaści na osadę i przedstawiali to jako niebywały sukces.
W swoim sprawozdaniu UPA pisała: ''Gdy zapłonęły polskie domy, przestraszona szlachta biegnie w przeciwległą stronę i pada pod celnym ogniem sotni Puhacza''.
* * *
Dzisiaj nie ma już Janowej Doliny.
W 1945 roku na jej zgliszczach powstało ubogie miasteczko Bazaltowe, które w niczym nie przypomina dawnej świetności nowoczesnego osiedla robotniczego.
W 1998 roku byli mieszkańcy wznieśli skromny pomnik ku pamięci rodzin i sąsiadów zamordowanych w 1943 roku.
Niedługo potem w jeden z budynków w Bazaltowem wmurowano tablicę wychwalającą UPA, która rzekomo zlikwidowała ''jedną z największych umocnionych baz wojskowych polsko-niemieckich okupantów''.
Jako komentarz pozwolę sobie przytoczyć tylko słowa pani Genowefy Ogóreńko, ocalałej z Janowej Doliny:
''Wiem, że to grzech, ale nie mogę tego Ukraińcom wybaczyć... Może wy młodzi będziecie potrafili...''.
Kurtyna.
Na zdjęciu: Janowa Dolina, koloryzacja: Kolor na froncie"
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
Awatar użytkownika
1411
Posty: 2949
Rejestracja: ndz 02 wrz 2018, 14:15
Lokalizacja: Śląsk
Kontakt:

wt 10 wrz 2024, 16:21

Metody warte przepisania Sławku. Należy pamiętać i nie zapominać.
Należy być przede wszystkim pro polskim. To nie grzech, to nasza racja, nasz kraj, nasza ojczyzna, nasza pamięć.
I to nie nasza wojna...
Amunicję produkować, kraj zbroić i zabezpieczać, nic nie oddawać Zełenskiemu. Tylko kto ma to zrobić? Na pewno nie rządy popisu...
Obrazek
Ramzan Szimanow
Posty: 2538
Rejestracja: czw 27 sty 2022, 10:49
Kontakt:

pt 09 maja 2025, 16:09

Za profilem fb "Historia Polski niezakłamana"
https://www.facebook.com/10006866531497 ... l/?app=fbl

"Dokładnie 82 lata temu, w nocy z 7 na 8 maja we wsi Katerynówka w powiecie łuckim rozegrała się krwawa masakra. Prawdziwe oblicze bestialstwa oddają wspomnienia Hieronima Wardacha, które zawarto w książce Stanisława Biskupskiego pt. "Świadkowie mówią".
Zwracamy uwagę na wyjątkowo drastyczny opis - szczególnie wrażliwym odradzamy tę lekturę.

„W nocy z 7 na 8 maja 1943 roku banda nacjonalistów ukraińskich napadła na Katerynówkę.
Prawie jednocześnie zaczęły płonąć zabudowania polskich rodzin.
Rozległo się wycie psów, ryk bydła, rżenie koni, kwik, pisk.
Trzaski i szum olbrzymich płomieni zagłuszały wszystko.
Powstało istne piekło.
Każdy ratował się przed ogniem, bandyci zaś wyłapywali wybiegających z domów i mordowali.
Pomimo, iż posiadali broń palną, to morderstw dokonywali przy użyciu noży w najbrutalniejszy sposób.
Rozpruwano i wypuszczano jelita, wyłamywano ręce i nogi, dzieci zabijano tłukąc je głowami o ściany domów itp. (...) Mord był okropny.
Wszystko spalono, resztki jeszcze dopalały się, czuć było odór spalonych zwierząt, ciała ludzkie leżały obok siebie, niektóre na pół spalone.
Pamiętam to wszystko jak by to było dziś. Gdy rozwidniło się obiegłem wszystkich pomordowanych, licząc, że komuś może być potrzebna pomoc.
Niestety, jedynie małe dziecko, dwuletni synek Piotra Mękala żył jeszcze.
Miał obydwie rączki i nóżki wyłamane, na wpół przytomny prosił pić i za chwilę zmarł. Drugą osobą, która dawała znaki życia była Zofia Koper, młoda dziewczyna.
Miała rozpruty brzuch, jelita były zmieszane z ziemią, zbroczone krwią.
W potwornych męczarniach zmarła. Pozostałe osoby już nie żyły.
Niektóre były okrutnie poszlachtowane nożami, a każdy był na pól obnażony, tak jak ułożył się do snu”.
Ramzan Szimanow
Posty: 2538
Rejestracja: czw 27 sty 2022, 10:49
Kontakt:

wt 03 cze 2025, 19:48

Kolejna historia z tamtych czasów i miejsca
https://www.facebook.com/share/1BWFqHwdMH/

,,Tę historię opublikowałem po raz pierwszy dwa lata temu.
Dziś wracam do niej, bo są historie, które nie powinny zniknąć w szumie codzienności.

To opowieść o Zosi – dziewczynie z bieszczadzkiej wsi, która w jednej chwili straciła rodzinę, dom i młodość.
A mimo to nie złamała się.

Dziś przypominam jej imię.
Bo Zosia zasługuje na pamięć.

Zosia urodziła się w najpiękniejszym miejscu na ziemi. Z jednej strony rozciągała się ogromna góra, z drugiej płynął błękitny San.
Tego samego dnia na świat przyszła również jej siostra bliźniaczka – Anna.
W domu była jeszcze młodszy brat Franek i kochający rodzice.
W bieszczadzkiej głuszy czas płynął spokojnie, sąsiedzi – bez względu na narodowość – żyli ze sobą w zgodzie i wzajemnym szacunku.

Nawet najbogatszy w osadzie Żyd, Abdon, który pracował w Lutowiskach u brata w sklepie, darzył mieszkańców pomocą i sympatią.
Mała Zosia przyjaźniła się z jego dziećmi – może nie do końca bezinteresownie, bo Jowe i Sara zawsze mieli kieszenie pełne słodyczy.

Zosia była najlepszą uczennicą w szkole, choć droga zajmowała jej – w zależności od pory roku – około godziny.
Bez względu na pogodę, codziennie wędrowała na lekcje. Od najmłodszych lat marzyła, by zostać nauczycielką. Im była starsza, tym bardziej trwała w tym postanowieniu.

Wszystko zmieniło się, gdy wybuchła wojna. Niemcy szybko dotarli do wsi, narzucili kontyngenty.
Z roku na rok dochodziły coraz straszniejsze wieści.
Pewnego dnia niemieccy żandarmi i ukraińska policja podjechali pod dom Żydów.
Zosia właśnie szła do Sary.
Wypędzili rodzinę z domu. Wszyscy płakali. Sąsiedzi stali w milczeniu.
Zosia chciała podbiec do przyjaciółki, ale Ukrainiec brutalnie ją odepchnął:

– Chcesz trafić do dołu razem z nimi? Idź precz!

Tych słów nie zapomniała nigdy.
Gdy wóz ruszał, Sara rzuciła Zosi swoją jedwabną chustkę i krzyknęła tylko:

– To dla ciebie, Zosiu!

Kilka dni później dotarła przerażająca wiadomość – w Lutowiskach wymordowano ponad 650 osób narodowości żydowskiej i romskiej. Prowadzono ich pojedynczo na drewniany pomost.
Obdarci z godności, ginęli od strzału w głowę. Zosia płakała całą noc. Nie mogła pojąć, jak można być tak okrutnym wobec drugiego człowieka.

Mimo przerażających czasów, Zosia nie próżnowała. Zatrudniła się w pobliskim dworze jako pomoc gospodarcza – pracowała w kuchni i ogrodzie.
Dziedzic Teofil i jego żona bardzo ją wspierali. Była pracowita, głodna wiedzy. Wieczorami pochłaniała książki z bogatego księgozbioru.

Pewnego dnia poprosiła pana Teofila, by nauczył ją obchodzenia się z bronią. Był zaskoczony, ale uśmiechnął się i rzekł:

– Czasy coraz gorsze. Nie wiesz, co komu się przyda...

Nie wiedział wtedy, jak prorocze okażą się te słowa. Dziewczyna okazała się wyjątkowo zdolna. Nauka była tajna.
Zosia potrafiła złożyć i rozłożyć broń, nauczyła się też skrytego poruszania po lesie, odczytywania śladów, zasad przetrwania.

Wkrótce przyszła kolejna tragedia – Ukraińcy napadli na dwór. Rodzina dziedzica została wymordowana, zabudowania spalone.
Polaków ogarniała coraz większa trwoga.

Petro, który mieszkał w sąsiedniej wsi, od dzieciństwa podkochiwał się w Zosi.
Pewnego upalnego dnia zaczepił ją, gdy wracała znad rzeki.
Z jego ust padły słowa, które zapamiętała na zawsze:

– Już czas, żebyśmy się zabawili...

– Dotknij mnie tylko, a wydrapię ci oczy – odpowiedziała. – Gorzko tego pożałujesz.

To były ostatnie słowa, które do niego wypowiedziała. Zniknął w zaroślach.

Ojciec Zosi był zapalonym wędkarzem.
Jak co wieczór poszedł nad San.
Po burzy rzeka była wzburzona.
W jego ulubionym miejscu kąpieli pływało coś dużego. Znieruchomiał.
W wodzie unosiły się zwłoki.
Ciało było napuchnięte, bez twarzy, bez dłoni i stóp. Miał na sobie żołnierską bluzę.
Ojciec wykopał grób w zaroślach i w tajemnicy pochował nieznajomego. Postawił krzyż.

Dwa dni później podjęli decyzję: muszą uciekać.

– Niedługo przyjdą i nas wymordują – powiedział ojciec.

Mama upiekła chleb na drogę. Zosia rano poszła do Lutowisk po sprawunki.
Zebrała też maliny.
Wracając, uderzyła ją cisza.
Piorunujące milczenie.
Zaczęła biec. Widok, jaki zastała, zostanie z nią do końca życia.

Matka – potwornie okaleczona – leżała obok pieńka. Ojciec – ukrzyżowany na drzwiach stodoły – bez oczu.
W oborze Ania wisiała głową w dół, z rozprutym brzuchem i obciętymi piersiami.
Nad nią widać było ślady wyjątkowego okrucieństwa.
Zwłoki małego Franka znalazła w studni, po krwawym śladzie.

Zosia wpadła w histerię. Nie płakała – wyła.

Postanowiła się powiesić. Zarzuciła sznur na belkę, weszła na beczkę... Nagle jasność rozświetliła miejsce kaźni. Jakby jakaś siła odrzuciła ją pod drzwi. Usłyszała głos matki:

– Zosiu... Ty musisz żyć. Kto będzie o nas pamiętał?

Ocknęła się w stodole. Nad nią pochylał się sąsiad – Ukrainiec, inwalida, przyjaciel ojca.

– Musisz uciekać. Szukają cię. Petro powiedział, że tylko ciebie mu brakuje.

Zosia postanowiła pochować rodzinę.
Sąsiad pomógł. W ogrodzie, po ciemku, przenieśli ciała. Wszędzie była krew.
Ślady obiadu świadczyły, że zaskoczyli ich przy posiłku.

Spakowała ubrania, kilka drobiazgów. Sąsiad obiecał, że postawi krzyż.

Noc spędziła w lesie, w gawrze.
Rano ruszyła do Leska. Po drodze cudem uniknęła patrolu UPA. Gdy dotarła do posterunku milicji, wartownik był czujny – bał się podstępu.
Po długiej chwili wpuścili ją do środka. Opowiedziała wszystko. Milicjanci wiedzieli, do czego są zdolni ludzie spod znaku tryzuba.

Zosia została funkcjonariuszką MO – chyba jedyną kobietą w Bieszczadach w tej roli.
Brała udział w akcjach. Często jednak zastawali już tylko zgliszcza.
Czasem dzieci przynosiły na posterunek kartki z wyrokami śmierci dla milicjantów.

Pewnej czerwcowej nocy posterunek zaatakowano. Seria z karabinu rozdarła ciszę. Zosia chwyciła RKM, docisnęła kolbę do ramienia.
Głos dowódcy bandy był znajomy. To był on – morderca jej rodziny.
Nie czekając na rozkaz, posłała długą serię. Rozdarła jego ciało na pół.

Rozpętało się piekło.
Granaty, strzały, jęki rannych. Ale obrońcy trwali.
Świt przyniósł ciszę. Pole przed posterunkiem pokrywały łuski, zakrzepła krew i ciała.

W końcu nastał czas odwetu.
Wojsko i milicja ruszyły w pościg. Zosia dołączyła na ochotnika.
Po kilku dniach dotarła w rodzinne strony. Poszła z żołnierzami do ogrodu. Krzyż stał. Zawiązała na nim biało-czerwoną opaskę.

Podczas jednej z akcji natrafili na stanowisko CKM-u na wysokiej skarpie.
Nie było jak podejść.
Zosia poprosiła o karabin wyborowy.
Znała ten teren. Okrążyła pozycję.
Strzał za strzałem. Trzech banderowców padło. Stanowisko zamilkło.

Krwawa epopeja dobiegła końca.

Zosi zaproponowano pracę w strukturach bezpieczeństwa.
Odmówiła.
Chciała spełnić swoje marzenie – zostać nauczycielką.
Studiowała w Rzeszowie, potem we Wrocławiu.

Gdy wróciła pierwszy raz w Bieszczady, odwiedziła księdza z Lutowisk.
Mogiłę poświęcono. Przez wiele lat przychodziła tam w ciszy.

Zosia odeszła na początku XXI wieku w jednym z domów seniora.

Niech pamięć o niej – i o wszystkich bezimiennych bohaterach – trwa.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Scenariusze zagrożeń”